Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

grał.. Gdy się to stało przyszedł do mnie i powiedział:
— Wiesz Wanderski, nie mam już nic jak nic nie miałem, teraz muszę iść służyć.
Cóżem miał mu odpowiedzieć, tylkom go uścisnął, nie chcąc mu być ciężarem wywędrowałem na stare śmiecie do miasteczka, a już ręce się trzęsły i koszyki było trudno pleść. Przecie się żyło, na starość ciepły kąt i spokój, oto wszystko co człek potrzebuje.
O Robercie trudno mi się było i dowiedzieć. Słyszałem o nim to tam, to owdzie, szukał znać biedaczysko szczęścia i ludzi, a znaleść ich nie mógł. Od jednego z krewnych jego dalekich, który przejeżdżał tędy, dowiedziałem się, że w Kamieńcu leży chory. Jeszczem miał dosyć sił aby się tu dostać, alem już zdrowego zastał. Był w służbie, wiodło mu się nie wyśmienicie, smutny był, zniechęcony, jakby mu życie obrzydło... Gdy mnie zobaczył rozpłakał się, nie wiedział gdzie i jak mnie posadzić.
— Tyś mi jeden wiernym został! — mówił; tyś mi też jeden jeszcze drogi i ciebie tylko szanuję.
Zobaczywszy go zdrowym a żem się też widział potrzebnym, chciałem wracać do tej chaty najętej do której jużem był nawykł i ona do mnie: ale mnie nie puścił. Zaczął dowodzić, że mi to wszystko jedno, tu czy tam siedzieć, i tak zostałem.
— Będzie temu już pół roku — tak pół roku — kończył Wanderski — gdy wieczorem, kiedy najspokojniej na Roberta czekam w domu, pacierzę mówiąc, bo mi izbę przy sobie dał — wpada chłopak nasz... blady, z rękami załamanemi i rzucił się twarzą na stół.
— Co tobie? — wołam docucić się go nie mogąc, — co tobie? Sądziłem że co zmalował i kary się obawiał. Nie rychłom głosu z niego dobył. Wskazał mi ręką na okno....
— A to pan nic nie wiesz! — zawołał — patrz co tam za kupa ludzi stoi przed restauracją.
— Cóż się stało?
— To tylko wiem, rzekł chłopiec, że nasz pan drugiego jakiegoś pana pchnął nożem i zabił.
W istocie lud się cisnął, krzyk był i wrzawa niezmierna — pobiegłem co sił stało. Od stojących ludzi dowiedziałem się, że jakaś kłótnia się wszczęła między nim a urzędnikiem, który mu przykre jakieś słowo powiedział. W uniesieniu Robert chwycił nóż i cisnął nim w piersi nieszczęśliwego tak, że go na miejscu przypadkiem, nierozmyślnie zabił.
Znałem go że był gorączką całe życie... lecz nigdy nie doszedł do takiego gniewu, znać słowa co go wywołały straszne być musiały. Ludzie powiadali iż tyczyły się przeszłości....
Urzędnik zabity, człowiek żonaty, ojciec czworga dzieci, zasłużony, mający wielkie stosunki i należący do rodziny bardzo znaczącej, powszechnie był żałowany.. Wściekłość na nieszczęśliwego Roberta, odgróżki, wrażenie z tego wypadku były tak wielkie, żem się lękał o jego życie... bo tłum przyjaciół zrazu się nawet rzucił na zabójcę i o mało go w miejscu nie rozszarpano... Stałem jeszcze wśród zbiegowiska, gdy straż nadbiegła, wyprowadziła Roberta bladego, związanego, miotającego się... wiodąc do więzienia....
— Jakto? przerwał Radyg załamując ręce — Robert jest tu i uwięziony dotąd?
— Od sześciu miesięcy, odrzekł Wanderski, śledztwo się ciągnie — do więzienia nawet nie dopuszczają. Chodzą wieści iż kara ma być najsurowsza... Robert nie ma tu nikogo prócz nieprzyjaciół. Z góry nakazano, bez względu na nic, domierzyć sprawiedliwość.
Słysząc to Radyg wstał z siedzenia, z rękami załamanemi począł się przechadczać po pokoju...




Drugiego dnia potem Radyg miał zwiedzić więzienie. Zdziwiło to nieco otaczających go, gdyż wprzódy inne było postanowienie, potrafił wytłumaczyć jednak zmianę tem, że one na szczególną baczność pod względem lekarskim zasługiwały, w chwili gdy w okolicy zaczynała się objawiać cholera. Od rana tedy rozpoczęła się ta urzędowa wizyta, tak przeciągnięta długo iż towarzyszący lekarzowi urzędnicy, dali się pod rozmaitemi pozorami pooddalać a lekarz z dodanym mu tylko do przeprowadzenia żołnierzem, sam pozostał. — Obchodząc gmach podzielony na różne kategorje uwięzionych wszelkiego stanu i płci ludzi, już gromadnie już pojedyńczo pozamykanych, Radyg w końcu znalazł się w korytarzu, w którym mieściły się izby dla szlachty przeznaczone. Jak wiadomo, nieosądzeni winowajcy w więzieniu korzystają jeszcze z praw stanu do którego nalezą. Szlachta może mieć osobne izby i wygodniejszą posługę.
Na ten raz żołnierz zapewniał Radyga, iż oprócz jednej — izby były próżne i więźnia w nich nie było żadnego. — Wskazał przy tem na drzwi, w których klucz był na zewnątrz umieszczony... Radyg dał mu znak iż może pozostać w korytarzu. Sam wszedł do środka.
Izdebka w której się znalazł, podobna do innych więziennych, niegdyś cela klasztorna z oknem od podwórka zabitem deskami, które tylko w górze nieco światła wpuszczały... z kratami żelaznemi w mur wbitemi, ciasna była i ciemna... Pod oknem jedynem stał mały stolik, obok tapczan z siennikiem i kołdrą wełnianą.. Na stoliku otwartą książkę łatwo poznać było jako Biblję. — W rogu tapczana siedział człowiek ubrany nędznie, z głową wypełzłą, z cerą żółtą, wsparty na rękach.. Usłyszawszy otwierające się drzwi, powoli podniósł oczy i ciekawie zaczął się przypatrywać nieznajomemu.
Radyg zamknąwszy za sobą celę, stanął opodal milczący, nie mówiąc słowa. — Więzień powoli wstał i opierając się o stolik, z oczyma wlepionemi w niego, czekał.
Chwila tak upłynęła... Robert kilka razy podniósł i spuścił oczy, nie poznał dawnego towarzysza, dziwiło go groźne milczenie przybyłego.
Erazm też nie wiedząc o przyjacielu nie domyśliłby się go w znędzniałym i zestarzałym przedwcześnie człowieku, którego miał przed sobą. Z pięknego owego Roberta został szkielet obleczony skórą zżółkłą, zmarszczoną, choć w rysach jego jeszcze czytać było można znękany ale niegdyś szlachetny charakter.
Radygowi serce biło; chciał mu się rzucić w objęcia, postanowił jednak choć spróbować, czyli go po głosie nie przypomni, czy w rozmowie go nie odgadnie. Zaczął ją od słów obojętnych, zapytując go o zdrowie, o wygody, o powietrze....
Usłyszawszy głos ten Robert drgnął, począł się pilnie wpatrywać i po chwili odwrócił oczy... Na