zapytanie odpowiedział, iż tak jak jest, znajduje się niewygodnie ale znośnie.
— Pan jesteś lekarzem? zapytał.
— Odwiedzam szpitale i więzienia, dodał Radyg...
Dłużej już trudno mu było wytrzymać, szło tylko o to, ażeby żołnierz stojący pode drzwiami, nie usłyszał wykrzyku zdziwienia i radości. Korzystając więc z chwili, gdy Robert zwrócił nań oczy, Erazm palec położył na ustach i dał mu znak wyrazisty milczenia, a nim Robert z podziwienia mógł ochłonąć, rzucił mu się na szyję szepcząc cicho:
— Nie poznałeś mnie? Erazma? Jestem... Robercie... twój stary i wierny przyjaciel, o którym zapomniałeś zupełnie...
Nadzwyczajne było zdziwienie więźnia, który w uścisku tym osłabły, musiał w końcu paść na tapczan i słowa odpowiedzieć nie umiał...
— Powiedz żeś słaby, i żądaj aby cię umieszczono w szpitalu, dodał po cichu Radyg. Na dziś ci więcej powiedzieć nie mogę... Miej otuchę... zrobię co tylko jest w mocy ludzkiej, byś był wolnym.
Oczy Roberta błysnęły na chwilę, lecz jakby rozmysł nadszedł, spojrzał wnet ze zwątpieniem, z niedowierzaniem, ruszając ramionami.
— Powtarzam ci, proś zaraz jutro o przeniesienia cię do szpitala... ja wprzódy jeszcze powiem, że cię znalazłem chorym... dłużej pozostać nie mogę. Dla tego, że chcę ci służyć, nie powinienem podejrzeń obudzać... Bądź spokojnym.
Potem odstąpił Radyg żywo i głośno, począł mówić coś obojętnego skłonił się i wyszedł.
Ostrożność nie była zbyteczną, gdyż otwierając drzwi, znalazł żołnierza tuż przy nich, jakby na podsłuchach, co zresztą łatwo się ciekawością bezmyślną tłomaczyć mogło.
Wieczorem tegoż dnia przyszedł Wanderski niespokojny, dowiedzieć się o Roberta.. Radyg namyślał się czy ma go przypuścić do narady, czy sam wziąść na siebie spełnienie tego, co znajdował swym obowiązkiem.
Całą noc walczył z sobą usiłując zbadać własne sumienie, co mu czynić należało. Robert nie był zbrodniarzem rozmyślnym i zepsutym, w chwili gwałtownego gniewu obrażony, zapomniał się, bronił honoru swego... zabójstwo było przypadkowe. Czystem więc sumieniem mógł Radyg starać się go uwolnić w jakikolwiek sposób od kary ciężkiej, która go spotkać mogła. Wkrótce po zwiedzeniu więzienia znajdował się u gubernatora, i umyślnie w rozmowie wspomniał o więźniu, który, wedle jego zdania miał zaród niebezpiecznej choroby, i powinien był być przeniesionym do szpitala.
— Jak się nazywa? spytał gubernator.
Radyg powiedział nazwisko.
Na twarz urzędnika wystąpił wyraz gniewu i rozjątrzenia.
— Tego zbójcę, rzekł, nie warto by ratować nawet. Pan wiesz? zabił nam jednego z najzdolniejszych naszych radzców komissyi... księcia N... ojca kilkorga dzieci, nadzieję rodziny... człowieka, który miał najpiękniejszą przyszłość przed sobą.
— I jakaż była przyczyna tego wypadku? jeśli wolno zapytać? odezwał się Radyg.
— Stare jakieś współzawodnictwo z kawalerskich czasów, odrzekł gubernator, gdy jeszcze oba ci panowie starali się o tę panią z którą potem zabójca był żonaty... Książe miał się o niej odezwać nieprzyzwoicie... ale to go nie tłomaczy, mógł dochodzić krzywdy, mógł go wyzwać na pojedynek, a nie bezbronnemu nóż wbić w piersi.
Radyg zamilkł.
— Tego chorego, dodał urzędnik, można przenieść gdy się podoba, czy do szpitala, czy gdzie zechcecie, ale to mu się nie na wiele przyda... będzie w kajdankach taczki woził, to pewna. Książe... miał rodzinę możną. Żona, bracia, stryj, osoby wysoko położone, poprzysięgli, że najsrożej ukaranym być musi. I to mu się należy, to mu się słusznie należy, dodał gubernator.
— Ale pomimo to, przerwał Radyg, chory choćby nazajutrz miał być karanym, ma swe prawa, ja tylko te znam i o te się upominać muszę, to mój obowiązek.
— A! zapewne! zapewne, bardzo słusznie, dokończył urzędnik, alem chciał pana objaśnić, ażebyś się jego losem do zbytku nie rozczulał. Człowiek był płochy, zuchwały i dumny... chociaż nie miał się czem pysznić, bo majątku nie miał i zrujnowany był pod każdym względem.
Radyg w interesie przyjaciela musiał zupełnie zamilczeć o swoich z nim dawnych stosunkach i znajomości, odwrócił więc rozmowę na inny przedmiot.
Szukać musiał jakichś środków do uwolnienia Roberta, a najpierwszym z nich było przeniesienie go do szpitala, gdzie on rozporządzał i był sam za wszystko odpowiedzialnym.
Wprawdzie nie miał tu znajomych, brakło mu stosunków, a Wanderski na niewiele mógł się przydać, lecz Radyg nie tracił otuchy, że w jakikolwiek bądź sposób potrafi Roberta wyrwać z więzienia, choćby sam za niego paść miał ofiarą.
Wanderskiemu nie zdawało się potrzebnem zwierzać, ani starca niedołężnego wciągać w tę robotę, do której wcale dopomódz nie mógł. Gdy więc wieczorem nadszedł staruszek niespokojny aby się coś dowiedzieć o Robercie, Radyg uściskał go, posadził, ugościł, lecz na naglące zapytania, odpowiedział tylko ogólnikowo, iż wszelkich starań dołoży i nie ruszy się ztąd, póki Roberta z tego nieszczęścia nie wydźwignie.
— Ale cóż ty zrobisz, co możesz poradzić, mój panie Erazmie, łamiąc ręce zawołał Wanderski, mów, przecież my tu głowy łamali, ale cała klika przeciw niemu, zawzięli się... co tu począć. Dla nikogo nie są tak surowi jak dla niego. Do innych więźniów przystęp dozwolony, ja sobie wymodlić nie mogłem, żeby się do niego na chwilę docisnąć.
Radyg milczał słuchając.
— Różne mi myśli przychodziły do głowy, mówił Wanderski, na różne się brałem sposoby, wszystko daremne. Dawni przyjaciele, stosunki, krewni znać go dziś nie chcą. Jednego tu człowieka miłego przypadkiem znalazłem, co się nad nim ulitował, ale ten, choćby chciał, nie wiele może.
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.