— Któż to taki? spytał, nie przywiązując zbytniej wagi do odpowiedzi Radyga.
— Nie wiem czy pan sobie przypomina ekonoma u prezesowstwa, Baworski się zwał.
— Pamiętam, miał syna, oddawał go do szkół.
— Tak jest, i niech mi pan daruje, mówił stary, jak to zwykle ubodzy łaknąc chleba, poszedł chłopiec na medycynę.
Radyg się uśmiechnął i dodał: jak ja...
— Jużciż, odparł Wanderski, w tem przecie nic złego nie ma.
— A cóż się z nim stało?
— Jest tu przy szpitalu.
— Kto? Julek Baworski!
— Ano! pan sobie nawet imię jego przypomniał.
— Spodziewam się, bom go dzieckiem czytać uczył w czasie wakacyi; ale, przy jakimże szpitalu? Wszak ja tu zwiedzałem wszystkie.
— Albo ja wiem jak on się nazywa: ale jeśliś pan zwiedzał szpitale jako zwierzchnik, toś go przecie gdzieś napotkać musiał.
Radyg napróżno usiłował sobie przypomnieć.
— To poczciwy, dobry, zacny chłopiec, rzekł Wanderski, przynajmniej przez niego coś posłać było można Robertowi, żeby mu więzienie osłodzić.
— Wiesz gdzie mieszka? spytał Radyg.
— Na Folwarkach, rzekł Wanderski, u rzeźnika Schaby.
— A mógłbyś go jutro prosić żeby był u mnie na obiedzie, wszakci to z jednej oba jesteśmy prowincyi, z jednego biednego stanu i jednego powołania. Mówicie że poczciwy i dobre ma serce, radbym go poznać.
— To on będzie szczęśliwy! zawołał stary, bo tu nie ma ani znajomych ani łaskawych... O! jutro go no obiad zamówię, nieochybnie.
— I sam przyjdź...
Na tem się skończyła rozmowa.
Radyg uszczęśliwiony był ze znalezienia Baworskiego, zdało mu się, iż od niego jakiegokolwiek światła zasięgnąć potrafi. Czekał więc niecierpliwie jutra.
W godzinie obiadowej, jeszcze przed Wanderskim stawił się młody doktór, którego Radyg już widział wprzódy w istocie, ale nazwiska jego nie zapamiętał. Jak wielu z pracowitego stanu ludzi, Julian miał i postawę i twarz energiczną, nie uderzającą pięknością rysów, prawie pospolitą, lecz wpatrzywszy się w niego, poznać było można naturę zamkniętą w sobie, skupioną i silną; wyprostowany, sztywny, ruchów ostrych i niewyszukanych wcale, nie był zrazu ani miłym, ani pociągającym, oko Radyga znalazło w nim jednak człowieka, któremu śmiało zaufać było można.
Poznali się bez wielkiego wylewu słów, nie prawiąc sobie grzeczności, po żołniersku niemal. Zmierzyli się oczyma, Radyg podał mu szczerze dłoń i ofiarował przyjaźń. Baworski przyjął i dłoń i ofiarę bez zdziwienia, bez zbytnich uniesień, z prostotą, jakby czuł się godnym obojga. Podobało się Radygowi, że zbyt pochlebstwem i uniżonością nie zdobywał sobie szacunku, i umiał swą godność utrzymać, choć bardzo dobrze wiedział, jak jedno słowo wysoko położonego urzędnika, wiele dlań znaczyć mogło.
— Wątpię żebyś pan pamiętał stary elementarz z obrazkami, na którym miałem przyjemność uczyć go alfabetu, odezwał się Radyg... ale ja z tego biorę powód do przypomnienia się starej znajomości.
— Ja elementarz nietylko pamiętam, rzekł Julian, ale go nawet zachowałem na wieczną pamiątkę.
— A dla czegóż przy przedstawieniu nie chciałeś mi się pan przypomnieć?
— To rzecz bardzo naturalna, odpowiedział Baworski, ja jestem młodym, świeżo na medyka wyświęconym, dopiero doktorkiem, pan inspektorem i wysokim zwierzchnikiem. Gdybym się narzucał, mogłoby to ujść za interesowane wciskanie się pod jego protekcyję, a ja przyznam się panu, nie protekcyi chcę być sobie winien los lepszy, jeśli mi on przeznaczony.
Tak się poczęła rozmowa.
Po obiedzie, który upłynął na pogadankach o miejscowych różnych urządzeniach i ciekawościach, Wanderski odszedł, a dwaj medycy zostali sami. Radyg zaprowadził Baworskiego do swego gabinetu na cygaro.
— Widujesz pan Roberta? zapytał go po cichu.
— Właśnie dziś go przeniesiono do mojego szpitalu, rzekł Juljan.
— A! zawołał Radyg, to bardzo szczęśliwie, pan wiesz jakie mnie z nim łączyły stosunki, ile ich rodzinie winienem.
— Ja się też im czuję obowiązanym, kosztem prezesa oddawany byłem do szkół... przerwał Baworski.
— Czemby losowi jego ulżyć można? spytał Radyg.
— Tymczasową ulgę przyniesie szpital, bo mu tu będzie wygodniej, lecz mała ztąd pociecha. Ludzie są zajadli na niego, niema ani jednego obrońcy i przyjaciela, oprócz nas... Sąd lada chwila o losie jego rozstrzygnie, a zdaniem powszechnem, czeka go pozbawienie praw stanu, i zesłanie na lat kilkanaście do ciężkich robót w kopalniach. O ile mnie się zdaje, Robert nie wytrzyma ani podróży, ani klimatu, ani niewygód jakie znieść będzie musiał. Zdrowie jego wątłe.
Radyg zachmurzył się, milczał.
— Staraj się go pan jak najdłużej zatrzymać w szpitalu, dorzucił.
— Jest to rzecz niemożliwa. Póki pan tu jesteś, mówił Juljan, poparty przez niego, mogę decydować, że pobyt w szpitalu jest konieczny; na nieszczęście, starszy lekarz od którego zależę, jak najgorzej jest usposobiony. Już dziś wyrzucał mi, że go niepotrzebnie wzięto, i że mu lepszą izbę naznaczyłem, złożyłem się wiadomym mi rozkazem pańskim. Co potem będzie, nie wiem. Radbym mu usłużyć, ale jestem podwładnym, słuchać muszę.
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.