Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

łoletni, nie masz swej woli pozwalać sobie takich wybryków, nie masz prawa!.....
Dzieciak przyprowadzony usłyszawszy to, począł się ze strachem wyrywać, student go wstrzymał.
— Nie mam do niczego prawa — rzekł — ale dziś napiszę do Matki i jestem pewny że mi pozwoli wziąść Radyga na nasze utrzymanie.
— Waćpan nie napiszesz, bo ja napisać nie pozwolę — począł gniewnie Suchorowski. Ten bęben pójdzie sobie zkąd przyszedł, a za karę żeś bez pozwolenia latał po nocy — trzydniowy areszt o chlebie i wodzie. Dosyć już tych wybryczków i swawoli.
Student się cały zaczerwienił i oczy mu zabłysły ogniem.
— Do aresztu idę — odezwał się — ale Radyga proszę pozwolić zostawić, niech pan będzie łaskaw — ja proszę.
— A ja proszę nie odpowiadać, nie rezonować i robić co każę! wybuchnął dozorca.
W tej krytycznéj chwili nowa postać zjawiła się w ganku, któréj przyjście jakby odgadując Suchorowski, zwrócił się ku drzwiom zapłoniony i zagryzł usta ze złości.
Był to mężczyzna niemłody, w czarnej czapeczce na głowie łysej, z twarzą rumianą, któréj rysy pospolite nic nie miały w sobie znaczącego, oprócz dobrodusznego spokoju. Pękaty, niewielkiego wzrostu, w długim i szerokim surducie z kieszeniami po bokach, jegomość nadchodzący zwolna patrzał ciekawie na studenta, na dozorcę, na professora i zdawał się, choć świeżo przybyły, już znać historję całą, któréj pono z sieni wysłuchał.
— Niech pan Robert się nie tłumaczy — wtrącił niewyraźnie — bo co źle to źle... Jakże można po nocy, bez opowiedzenia się latać na cmentarz.... Cóż to znowu! A gdyby czy pies, czy bydlę, czy uchowaj Boże jaki inny trafunek... cóż by to na nas spadło od państwa prezesowstwa, cośmy panicza pilnować powinni jak oko w głowie... No — co źle, to źle... Chciał pan Robert bliźniego ratować, czego zganić nikt nie może — czemuż albo panu dyrektorowi lub mnie całej sprawy nie opowiedział? Juściż i my ludzie jesteśmy, ludzkie serca mamy, byłaby na to znalazła się rada.... Zwłaszcza o czem panicz pewno i nie wie, że Radygowa jakiś czas panicza karmiła. — A tak! jest to brat mleczny pana Roberta... Kobieta była harda że się o żadną pomoc do prezesowstwa udać nigdy nie chciała, dla tego pono że ją raz jakoś odprawiono z niczem...
— Ale Radyg u nas zostanie! wtrącił stanowczo i śmiało student — ja pójdę do aresztu... a wy... kochany panie Wanderski... wy go weźmiecie... I popychał płaczącego chłopca ku gankowi, gdy Suchorowski sobą samym drogę zaparł.
— Fora mi ztąd! fora! krzyknął — jeszcze tego brakło żebyś mi tu acan takich przybłędów do domu ściągał. Piękne towarzystwo dla syna państwa prezesów...
W czasie całej tej rozprawy, professor Narymund stał spokojnie, słuchając, jako świadek obojętny, — ku końcowi zbliżył się bokiem do małego Radyga, nie mówiąc nic, ujął go prawie gwałtem za rękę, coś mu do ucha poszeptał i nie żegnając się, zabierał prowadzić z sobą sierotę, gdy Robert mimo groźnego wzroku i krzyku dozorcy, przypadł do professora Narymuda, w rękę go całując...
— Kochany, złoty professorze... tylko kilka dni go przetrzymaj... ja będę miał, ja muszę mieć pozwolenie...
— Idź mi waćpan zaraz do stancyi! zagrzmiał głos Suchorowskiego — słyszysz waćpan...
Kończył te słowa, gdy jak szept cicho nad uchem odezwało mu się z ust Wanderskiego — niechno pan da pokój — dósyć już tego...
— Waćpan mnie to myślisz uczyć moich obowiązków? zawołał Suchorowski.
— Ja sam nic nie umiem i nikogo uczyć nie myślę — odezwał się z pokorą troszkę ironiczną, stary w czarnej czapeczce — ale mnie się zdaje, że jakkolwiek panicz zgrzeszył, poszło to z dobrego serca i ganić mu tego nie można...
— Z dobrego serca!! rozśmiał się dozorca, a! tak! z próżności raczej! paniczykowi chce się już sławy protektora... smarkaczowi takiemu...
— Ale cyt... daj pan pokój! ruszając ramionami reflektował Wanderski, pan się unosisz...
Nie odpowiadając już staremu, dyrektor ruchem imponującym wskazał winowajcy drzwi domku i kazał mu iść — chłopak spojrzał na odchodzącego Narymunda, który prowadził z sobą Radyga, westchnął, i nie mówiąc słowa, z hardą postawą, z uczuciem własnej niewinności, bynajmniej nie strwożony, zawrócił się do dworku... Wanderski coś szepcząc powlókł się za nim, a Suchorowski zmęczony i gniewny, upadł na ławkę stojącą w ganku, zatapiając dłoń w długich włosach.




O złota młodości, życia jutrzenko, jakżeś ty urocza obok mroków dnia i chmur wieczora! — Człowiek ze wspomnieniem swem idzie potem życie całe i szkaplerzem poświęconym nosi je na piersi do zgonu, a w chwili pożegnania ostatnią myślą powraca jeszcze do ciebie...
Komuż z nas te lata szkolne nie są miłe i najmilsze? Komuby się powrócić nie chciało do cienkiego klejku, owych obiadków i do rozkosznych marzeń i nadziei tamtych wieczorów spędzonych z towarzyszami na śmiechu, na grze, na rozgorączkowanej gawędce, która potem rozkołysanej duszy, długo w noc zasnąć nie dawała, i echem odbijała się w marzeniach sennych! Dziś i w szkołach i w młodości wiele się zmieniło; każdy by chciał dojrzeć co najrychlej lub przynajmniej za dojrzałego uchodzić, każdemu pilno wyrwać się z tego świata złotej młodości, po którym wieczna zostaje tęsknota.
Poł wieku prawie upłynęło od tego czasu, o którym opowiadać mamy.
Młody ów student, który miał tak dobre serce; a tak żywy charakter, zwał się Robert Doliński. Był to chłopak bardzo ładny, zręczny i starannie z młodu prowadzony, choć może nadto trochę dbał o swą piękność i lubił się z nią popisywać, a miał coś w charakterze co go do popisów i występowań skłaniało...
Urodził się jedynakiem, majętnym i dziecięciem powszechnie szanowanego domu, zdawał się czuć, że go niepospolita rola czeka na świecie szeroko dlań otwartym. Rodzice jego uchodzili i w okolicy i na szerokiej kraju przestrzeni, za ludzi bardzo majętnych, zacnych i wpływowych: dom