Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

Radyg się zamyślił.
— Ułatw mi pan przynajmniej bezpieczną z nim rozmowę, wszak to możliwe, rzekł po chwili.
— Nie tylko możliwe, ale z mojej strony niewymaga żadnego ułatwienia. Przyjedziesz pan kiedy zechcesz na oglądanie szpitala... a zabawisz nie zwracając oczów, ile się podoba.
— Ale starszy lekarz nadjechać może?
— Wybierz pan godzinę w której właśnie przybyćby nie mógł.
— A ta jest?
— Poobiednia, rzekł Julian, sypia po obiedzie i zakazał się budzić.
— Ja go dziś jeszcze uwolnię od towarzyszenia mi w wycieczkach po koleżeńsku, dodał Radyg.
Skutkiem tej umowy, Erazm o naznaczonej godzinie, pieszo aby na siebie nie zwracać uwagi, jakby tylko dla odwiedzenia Baworskiego, udał się do szpitala. Gospodarz w pełnej formie czekał nań już w progu, weszli o mroku. Dla niepoznaki przesunęli się przez parę sal i do kilku łóżek przystąpili, nareszcie Radyg przez wskazane drzwi wszedł do celi Roberta.
Tu już wygodniej mu było, jaśniej, czyściej, a choć przywdziać musiał strój wszystkich szpitalnych gości, miał niektóre wyjątkowe wygody, w które go troskliwy Julian mógł opatrzeć.
Przy jaśniejszem świetle, twarz Roberta jeszcze straszniej wychudłą i zniszczoną wydała się Radygowi. Oczy miały jakiś blask chorobliwy, ruchy coś gorączkowego, wyraz fizyognomii był rozpaczliwy chwilami lub apatyczny.
Erazm usiadł przy nim z czułością chwytając go za ręce.
— Nieprawda, tu ci lepiej trochę?
— I wiem, że tobie to winienem, ale niedługo potrwać to może.
Obejrzał się i począł pilnie wpatrywać w przyjaciela.
— Mój Boże! zawołał, co za zmiany nietylko w losie nas obu, ale w twarzy... jabym cię nie poznał, ty mnie.
— Zdaje mi się, że poznałbym cię był jeszcze.
— Któżby powiedział, gdyśmy się w Wilnie żegnali, a ja jechałem w świat pełen nadziei, że tak się spotkamy.
— I ktoby powiedział, dodał Radyg, że ja, owo chłopię zmarzłe, które ty odciągnąłeś od grobu Matki i uratowałeś od zatracenia, przyjdzie do ciebie do więzienia powiedzieć ci: oto jestem, abym ci mój dług spłacił!
Robert zaczął nań zdziwionemi poglądać oczyma. Trochę się zmarszczył i zdawał jakby urażonym...
— Nie wiem o jakim długu mówisz, przerwał żywo. Wypłacił mi się uczynek, który serce dokonało, tylą pociechami, że z lichwą za tę zasługę oddaliście mi dawno, więcej niż ona była warta.
— Wolno ci to tak pojmować, rzekł Radyg, ale mnie, nie.. Prawdziwie opatrznościowo się tu znajduję, i zrozumiałem co mi rozkazano dokonać. Kochany Robercie! Nie mam ani rodziny, ani żony, ani dzieci, na świecie jestem sam... Mojem zadaniem dotąd było służyć chorym, ubogim, biednym, cierpiącym... pamiętam los mojej Matki! Nie wiem sam jak dobiłem się stanowiska, majątku, pewnego znaczenia i zaufania. Do wszystkiego tego nie przywiązuję zbytniej wagi, gotów jestem poświęcić wszystko, a muszę cię ocalić.
— Mnie? ocalić? śmiejąc się boleśnie, spytał Robert, ale to jest rzecz niepodobna po prostu, jakimże sposobem?
— Właśnie, sposobu szukać muszę i znajdę, dodał Radyg, chcę tylko ażebyś wiedział, o tem mojem postanowieniu i nabrał otuchy.
Słysząc to Robert wcale nie okazał radości, wziął go za rękę, ścisnął i począł wolnym głosem:
— Słuchałem ciebie, posłuchaj że ty mnie. Mówiłeś mi o swoim losie, ja ci moje położenie w dwóch słowach odmaluję. Zużyłem się, przeżyłem, na nic nikomu nie jestem ani potrzebnym, ani użytecznym. Po cóż ty masz mnie ratując, siebie ważyć na nierównej szali, będąc stokroć więcej wart... Tyś dla biednych pomocą i ratunkiem, a ja nawet sam sobie na nic się już nie zdam... Dziękuję ci... ale to...
Niedokończył Robert.
— Ot, rzekł po chwili, miło mi, żem cię tu spotkał, że mogę ścisnąć jeszcze dłoń przyjazną, gdy tu żadnej nie mam; miło mi przemówić, przypomnieć, odetchnąć, potem co będzie to będzie. Ochoty do życia nie mam.
— Ale masz obowiązek życia i niesienia niem pożytku światu, zawołał Radyg. Nie będę ci prawił kazań, ale im więcej sam czujesz się przygniecionym, tem konieczniejszą rzeczą jest podnieść się, choćby życie na nowo rozpocząć było potrzeba.
— Spojrz-że na mnie! śmiejąc się gorzko, rzekł Robert... to ironija chyba. Z czemże ja to życie rozpocznę?
— Nie wiem z czem, ale ci powiem z kim. Ze mną, bo ja cię nie opuszczę.
Robert zamilkł, jakby już spierać się nie chciał więcej, i uważał to za rzecz próżną, do niczego nie prowadzącą.
Radyg nie zdołał martwego rozbudzić jeszcze, nie zrozpaczył wszakże.
Zaczęli mówić o innych rzeczach. Doktór opowiadał mu swoje życie, przejścia, szczęśliwe okoliczności, które mu dopomogły do wydźwignięcia się tak prędkiego. Robert słuchał mało się ożywiając. Kilka razy chciał go na spowiedź wzajemną wyciągnąć doktór, lecz napróżno. Zamykał się w ogólnikach, nic szczegółów nie dotykając.
Na ten raz trzeba było na tem poprzestać. Nadszedł Julian, usiłowano więźnia rozbawić, przyniesiono herbatę; starano się myśl jego oderwać od teraźniejszego stanu, był zaś długą samotnością i cierpieniem tak zdziczały, iż się na chwilę rozerwać nie dał.
Spóźniona godzina zmusiła Radyga na ten pierwszy raz, po wyczerpaniu wszystkich przedmiotów wyjść, przyrzekając powrót jak tylko będzie można najrychlejszy. Julian wyszedł z nim razem. Udali się do jego mieszkania.
— Stan Roberta gorszy jest niż się spodziewałem, odezwał się Radyg. Ufałem jego temperamentowi wrażliwemu, ale łatwo pozbywającemu się wrażeń. Znękany jest nad wyraz, moralnie i cieleśnie chory. Pan staraj się go pokrzepić, ja będę pomagał.
Ścisnęli się za ręce, niepotrzebując słów wielu aby się zrozumieć i rozeszli.
Radyg, który początkowo krótki tylko czas miał zabawić w Kamieńcu, musiał szukać pozorów dla