Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

przeciągnięcia tu swego pobytu. Nie wszyscy mu tu radzi byli, szczególniej podwładni. Przedłużone te odwiedziny obudzały niepokój w nich, bo się kazały domyślać, że znalazł coś co chciał pilniej dośledzić i zbadać; trwożyli się wszyscy, którzy w sumieniu grzech jakiś mieli sobie do wyrzucenia. Radyg głośno tłomaczył się tem, iż rad był wypróbować nowe lekarstwo o cholerze, która się tu objawiała. Nie wierzono mu jednak; w głowach niespokojnych ludzi roiło się, że się maskować tylko musiał, że mogły być jakieś doniesienia tajemne o nadużyciach, które usiłował dośledzić.
Drugiego dnia sam miejscowy urzędnik najwyższy, wziąwszy go do gabinetu na cztery oczy, począł się niespokojnie wypytywać, czy co znalazł w nieporządku, czy miał jakie polecenia szczególne?
— Ale nie, daję panu słowo, rzekł Radyg. Mój objazd urządziłem tak, ażebym miał dosyć czasu zatrzymać się dłużej tam, gdzie mnie stan zdrowia ogólnego, położenie miejsca, szczególne choroby będą zajmować. Korzystam z tego i chcę tu dłużej zabawić, ale nic w tem tajemnego i tajemniczego nie ma.
Wejrzenie otwarte, mowa wesoła i szczera przekonały: na tem się skończyło. Lecz w mieście wcale się nie uspokojono. Wiedząc o stosunkach Juliana z Radygiem, zabiegano do niego, zaklinając go ażeby starał się dobadać przyczyny. Baworski napróżno zaklinał się i ręczył, że Radyg po prostu chciał wypocząć; kiwano głowami... Czapki gorzały!
Ten i ów starał się ująć zwierzchnika, zapraszano go na wieczory, na obiady, Radyg nie lubił właśnie tych przyjęć i uwalniał się od nich.
Co najgorzej śledzono jego kroki, stosunki, nie mógł się ruszyć z domu, by za nim kto nie szedł w tropy, a to właśnie nadzwyczaj utrudniało i widywanie się z Robertem i obmyślenie środków uratowania go.
Ratunek jedyny był w ucieczce... o tej wszakże pomyśleć nawet było trudno. Szpital ten, w którym i więźniów było wielu, i żołnierzy, strzeżony był dniem i nocą; wszystkie wyjścia osadzone były wartami, podwórze otaczał wysoki częstokoł, po za nim jeszcze chodziły szyldwachy i pilność była jak największa. Oprócz straży wojskowej lekarz zawiadujący szpitalem, a tym był właśnie Julian, odpowiadał za chorych, zostających pod jego nadzorem.
Kilka dni rozpatrując się w tem wszystkiem, Erazm przekonał się tylko o niemożliwości ułatwienia ucieczki. Trzeba było szukać innego jakiegoś środka, zachodził w głowę, nie mógł go znaleść. Wreszcie sam Robert tak zawsze jeszcze był znękany i obojętny, iżby się na żaden plan i usiłowanie wyrwania z więzienia nie zgodził.
Nie zrażało to Radyga.
— Muszę, powtarzał sobie codziennie, winienem mu to czem jestem, nie opuszczę go!
Tymczasem, na wszelki wypadek, zawiązywały się znajomości i stosunki. Urzędowe położenie Radyga czyniło go pożądanym wszędzie, równie jak sława lekarska. Szukano go, zapraszano, narzucano mu się aż do zbytku. On, wśród tego tłumu upatrywał kogoś coby mu się przydać mógł, i wprost lub bez wiedzy dopomódz...
W liczbie osób, które codziennie widywał, znajdował się człowiek niemłody, niegdyś bardzo możny, dziś zrujnowany zupełnie, który pozbywszy wsi i majątków, od lat wielu już siedział w mieście, miał dom otwarty, przyjmował u siebie zawsze dosyć liczne towarzystwo i umiał dobrze być ze wszystkiemi. Byłto sędzia Bydlewski, lat mieć mogący około sześćdziesięciu, figura poważna na pozór i serio zawsze prawiąca rzeczy dowcipne i zabawne; sławny smakosz i doskonały gospodarz do paradnych obiadów, naostatek najlepszy gracz w wista i preferansa na gubernię całą. Co wieczora zbierało się u niego przynajmniej cztery stoliki miłośników gry skromnej; dawano doskonałą herbatę i ciasteczka, były cygara, towarzystwo miłe i bez ceremonii, a najwyżsi urzędnicy i najmożniejsi obywatele z przyjemnością tu uczęszczali. Bydlewski starał się wielce o znajomości z doktorem, bo miał starą chorobę wątrobową, nieuleczoną, którą z pomocą każdego nowego lekarza, próbował zwyciężyć napróżno. Nie zrażało go to wcale, i gdy się trafił doktór inny, radził się go, aby po kilku tygodniach przekonać, że stara słabość była nieuleczoną.
Sławny Radyg obudził w nim nadzieję, nie dziw też, że się chciał wszelkiemi środkami przypodobać, a że pieniędzy nie miał, usłużnością i grzecznościami płacił. Ponieważ Bydlewski oddawna tu zamieszkały, znał doskonale ludzi i stosunki, a w pierwszej rozmowie okazał trochę sympatyi dla wspomnionego przypadkiem Roberta, Radyg postanowił spróbować, czyby mu się nie udało spożytkować tę znajomość. Jednego dnia zacząwszy od wątroby pacjenta, o której długo i szeroko się rozgadał, Erazm przeszedł do rozmowy o różnych rzeczach, aż o nieszczęśliwym wypadku Roberta. Przyznał się panu Bydlewskiemu, iż znał jego rodziców, że bardzo żałował zagrożonego ciężkim losem, nieszczęśliwego, a opuszczonego od wszystkich człowieka.
— Ja go także żałuję, rzekł cicho sędzia, znałem go dobrze, miły człowiek, sympatyczny, grywał tu u mnie w wista i preferansa co wieczór. Bardzo mi go żal, a tu z żalem i przyjaźnią dla niego, nawet się zdradzić nie można nie chcąc być źle widzianym, tak są na niego wszyscy zajadli.
— Czyżby nie było środka uratowania go? zapytał Radyg?
— Jaki? spytał Bydlewski, nie widzę żadnego. Jeśli się mam panu przyznać, nie dalej jak wczoraj mówił mi prezes sądu kryminalnego, że wyrok jest bliski, i że będzie do ciężkich robót skazanym.
— Ale on nie wytrzyma podróży, rzekł Radyg.
— To umrze w drodze biedny! odparł Bydlewski.
— Szkoda człowieka!
Sędzia powtórzył: wielka szkoda człowieka.
Po chwilce Radyg znowu coś zaczął o wątrobie, a poradziwszy coś choremu, dodał:
— Zrób mi pan tę łaskę, dowiedz się kiedy wyrok ma być ogłoszony?
— Dobrze, rzekł sędzia, a gdybym w czem jeszcze mógł mu być pomocnym...
Radyg ścisnął jego rękę.
— Czyń pan co możesz dla ulżenia jego losowi, obudź litość dla niego...