W kilka dni potem sędzia osobiście w wielkim sekrecie przyjechał Radygowi oznajmić, że wyrok najdalej za tydzień z konfirmacją wyższą zostanie odczytany, i że więzień natychmiast być ma wysłany na miejsce przeznaczenia do kopalni.
Zostawało tylko dni siedem...
Erazm ile razy mógł chodził do szpitala, zbyt często jednak bywać nie wypadało, aby oczów nie zwracać. Julian zaś codziennie przychodził do niego.
Po mieście rozeszła się wieść, iż Robert ciężko zachorował, a razem prawie wiadomość, iż inspektor szpitalów nareszcie temi już dniami zamierza Kamieniec opuścić.
O chorobie Roberta odraportowano zaraz, gdyż zdawała się groźną... Trzech lekarzy wykomenderowano dla sprawdzenia stanu chorego, a że Radyg wiedział o tem, znalazł się tam czwartym, niespodzianie. W istocie znaleziono Roberta niebezpiecznie chorym... a że to zdanie objawił pan inspektor, którego nie rad był nikt sobie sprzeciwienia się narazić, potwierdzili je wszyscy.
Choroba była niełatwą do określenia, skomplikowaną, ale stan osłabienia taki, wyczerpanie sił tak nadzwyczajne, iż najgroźniejszych następstw można się było spodziewać. Gdy o tem doniesiono gubernatorowi, właśnie się u niego znajdował Radyg.
— Przypadkowo byłem tam, gdy examinowano chorego, rzekł, słysząc o co chodziło, i o ile mogę wnosić, chory nie dożyje do tygodnia.
— Tak pan sądzisz? spytał urzędnik.
— Mogę się mylić, lecz wątpię by było inaczej.
Jednego dnia rozgłoszono nawet po mieście, że Robert umarł... nieprzyjaciele jego i prześladowcy niezaspokojeni znać tem, że go zamęczyli, pobiegli natychmiast sami się osobiście przekonać do szpitala, czy to było prawdą. Znaleźli chorego w łóżku, bez mowy, lecz jeszcze dającego znaki życia...
Tegoż dnia Radyg jeździł z pożegnalnemi wizytami po mieście i oznajmił, że wyjeżdżać musi, Wanderski z płaczem przyszedł go żegnać.
— Pan wyjeżdżasz, mój Robert umiera, i mnie już nie pozostaje nic tylko się położyć do trumny, wołał stary... po co ja mam żyć.
Radyg jak mógł i umiał tak go pocieszył.
— Ja wyjeżdżam, odezwał się, ale powrócę, a wróciwszy zabiorę cię mój poczciwy Wanderski. Służby mam dosyć, chcę spocząć... siądę gdzieś w spokojnym kącie i zapraszam cię do siebie. Nie gryź się, wie Bóg co czyni, a ja ci dodam jedno: Bóg czyni cuda! pamiętaj i tem się pocieszaj, Bóg czyni cuda.
Stary popatrzał na Radyga, nie rozumiejąc coby to znaczyć miało, doktór powtórzył raz jeszcze:
— Bóg czyni cuda...
Na wieczór konie były przygotowane. Stary wiedząc o zrozpaczonym stanie zdrowia Roberta miał za złe doktorowi, iż nie chciał nawet doczekać aby mu zamknąć powieki. Tłomaczył mu się Radyg koniecznością służby, musiał rozkazom być posłusznym.
Tegoż samego wieczora Julian Baworski oznajmił komu należało, iż Robert... przeniesiony do szpitala z więzienia, życie skończył. Wiadomość ta już spodziewana małe uczyniła wrażenie. Sprawdzono tylko zgon, i nakazano pochować na cmentarzu szpitalnym, bez żadnych szczególnych obrzędów, gdyż rodzina zabitego księcia... chciała choć w ten jeszcze sposób pomścić się zgonu jego. Julian zdawał się starać o pozwolenie uroczystszego pogrzebu, lecz zamiast tego, nakazano mu przyśpieszyć pochowanie ciała, i nie czekając nawet zwykłych dni trzech, ponieważ zgon był przez lekarza przewidziany i uznanym, zwłoki pogrzebano w assystencji jednego tylko kapelana.
Z dawnych przyjaciół i znajomych Roberta, którzy chcieli oddać mu ostatnią przysługę, nikt nawet dopuszczonym nie był... Surowość ta oburzyła wprawdzie, lecz zdawała się tłomaczyć świeżym jeszcze żalem rodziny księcia, którego obrzędem pogrzebowym draźnić nie chciano... Julian i Wanderskiemu nie dał widzieć zwłok, które już wyniesione zostały, gdy stary się tu przywlókł... Srogi do niego za to żal miał staruszek, łamał ręce, wyrzekał i gryzł się tem, że nawet pożegnać nie mógł ukochanego panicza. Baworski zmięszany był, smutny, tłomaczył się i uniewinniał, nic jednak przełamać nie mogło jego oporu. Rozkazy wydane co do pogrzebu, miały być tak surowe, dozór tak ścisły, iż lekarz mimo najszczerszej chęci pobożnemu życzeniu sługi dogodzić nie mógł.
— To mi choć pan powiedz gdzie go pochowano? zawołał Wanderski, żebym się choć na grobie pomodlił.
— I tego nawet nie wiem, odparł Julian zmięszany. Mamy dla umierających w szpitalu cmentarz osobny na którym bez różnicy wszyscy się grzebią i żadnych szczególnych oznak nad mogiłami nie ma, a że dziś trzech nieboszczyków tam wyniesiono, nawet bym nie umiał powiedzieć, w której leży mogile... Kochany panie Wanderski, dodał Julian, ściskając dłonie starego... wierzaj mi, znikomemu ciału człowieka wszystko już jedno gdzie i jak w proch się obróci, a modlitwa wasza trafi za nim do nieba, choćbyście ją w domu odmówili.
Mała to była pociecha dla starca, dawnego obyczaju człowieka, który bolał nad losem Roberta za życia, a może nie mniej czuł na tem, że go jak nędzarza i żebraka rzucono do grobu... bez pamiątki, bez śladu... razem ze zmarłemi żołnierzami, dziecię starej pańskiej rodziny, której przodkowie niegdyś w marmurowych spoczywali mauzoleach.
Po zgonie Roberta nie pozostawało mu już nic, chyba powracać do dawnego znajomego kąta rodzinnego, aby tam zawrzeć wypłakane oczy.
Mimo wieku miał jeszcze Wanderski dosyć energii i siły, by radę doktora, który go także do powrotu namawiał, spełnić. Nie mógł już wprawdzie pleść koszyków, ale tam ludzie byli co dawne, lepsze pamiętali czasy, z któremi mógł mówić i przypominać prezesa, i dwór, i panicza, i całą tę przeszłość, tak marnie i smutnie zgasłą.
Zaczął się więc staruszek pakować, węzełki swe zbierać i pytać o woźniców, którzy by w tamte strony jechali; aby się powoli dostać, jak ciągle powtarzał, na stare śmieciska.