W stolicy gdzie z obowiązku od lat kilku przemieszkiwał pan Erazm Radyg, zdziwieni bardzo byli liczni jego znajomi i przyjaciele, gdy po powrocie z tej podróży, znaleźli go nierównie mniej swobodnym i ożywionym niż zwykle. Skarżył się na znużenie i złe zdrowie, począł mówić często o potrzebie wypoczynku. A że był jeszcze w sile wieku i nigdy przedtem nie uskarżał się wcale ani na zdrowie, ani na pracę, zdając się owszem szukać jej i dobijać — niewiedziano czemu właściwie tę zmianę niespodziewaną przypisać.
Zdumienie było jeszcze większe, gdy w kilka tygodni potem Radyg, którego najświetniejsza zdawała się oczekiwać karjera w przyszłości, jednego dnia przyszedł do biura, przynosząc prośbę o uwolnienie ze służby.
Nie chciano wierzyć oczom, tak to się zdawało niepodobnem. Zwierzchnik jego, który niezmiernie doń był przywiązany i cenił go tem więcej, że miał w nim podporę i jednego człowieka na którego sumienie i naukę zupełnie się mógł spuścić, — porwał się z krzesła, zmierzył go oczyma i zawołał:
— Panie Erazmie! to nie może być!... Kto panu uchybił? Co się stało? Czujesz się pan pokrzywdzonym? Żądasz przeniesienia, innego zajęcia? Mów, proszę — w tem jest jakaś dla mnie niepojęta tajemnica.
— Chciej mi pan wierzyć — rzekł uśmiechając się Radyg, iż tajemnicy bym nie czynił z powodów dla których opuszczam życie czynne. Przyczyny innej nie ma nad tę, że się czuję nie bardzo zdrów, znużony i że potrzebuję odetchnąć.
— Weź pan urlop roczny, jedź pan dokąd chcesz! — zawołał zwierzchnik — ale mi pan nie odbieraj nadziei, że będziemy pracować razem...
Pomimo największych nalegań, Radyg pozostał przy swojem, — zaręczał, że się nie czuje na siłach spełniać sumiennie włożonych na siebie obowiązków, zalecił do pomocy na swe miejsce Juljana Baworskiego, i — chociaż go najgoręcej usiłowano powstrzymać — zaczął się przygotowywać do wyjazdu.
Liczni towarzysze, przyjaciele, znajomi, nie mogli odgadnąć powodu tego nagłego postanowienia, mówiono o niem, dziwiono się i wszyscy byli przekonania tego, że Radyg albo zamyślał się żenić lub miał jakieś przykrości i zmartwienia służbowe, o których mówić nie chciał, aby nikogo nie obwiniać.
Z kolei wydawano pożegnalne obiady, wieczory, składkowe uczty — dowodzące Radygowi jak jego cnoty i zacność cenić umiano, obarczony niemal temi dowodami szacunku i przywiązania, rozczulony niemi, lecz niewzruszony w postanowieniu, w miesiąc po podaniu się o uwolnienie, Erazm był już w powozie na drodze, ku miejscom swym rodzinnym... Zdawał się śpieszyć tam po odebraniu listów, a dniem i nocą jadąc pocztą, stanął wkrótce w majątku, w którym niegdyś razem z Robertem do szkół chodzili.
Wieczór już był i pora prawie taż sama, jak tego dnia gdy go Prezesowicz zastawszy u grobu Matki, odciągnął ztamtąd prowadząc z sobą do domu. Przed kościołkiem Aniołów Stróżów, stojącym jeszcze jak dawniej, lecz pochylonym i popodpieranym, bo się ściany jego drewniane spaczyły i dach osiadał przegniły — wysiadł Radyg odprawiając konie do austerij. Nie daleko ztamtąd był znajomy mu i pamiętny dobrze cmentarz i grób jego Matki.
Po latach tylu, choć niewiele się tu zmieniło — lecz jakże wydawało inaczej, ciaśniej, zmalałe i zbiedniałe!! Cmentarz miał wprawdzie ogrodzenie nowe i bramę, lecz już i te kilkoletnią słotą poczerniało. Drzewka, które dawniej siedziały przy ziemi, teraz już gęsto skupione, cień dawały umarłym, grobów było więcej i grobowców znaczniejszych przybyło... Mrok wieczora nie dozwalał na nich czytać imiona... a Radyg też jednego tylko szukał grobu, niespokojny czy go teraz wynaleźć potrafi, czy mu świętokradzka jaka ręka nienaruszyła spokoju.
Wązkie ścieżyny wiodły pomiędzy brzozami, jałowcami, bzami i jodłami bujającemi przy mogiłach. Grób Anny Radygowej znajdował się w lewym końcu cmentarza i tu też pobożny syn z bijącem sercem skierował swe kroki. Chwila owa stanowcza od której dlań drugie, nowe rozpoczynało się życie była mu tak przytomną, iż łzy poczuł na powiekach.
Rozgarniając rękami zarośla gęste, doszedł nareście do miejsca. Kamieni, które on sam naznosił, już teraz widać nie było, pozapadały powoli w ziemię, a chwast i krzewy objęły je i zakryły — znalazł je wszakże w miejscu nietknięte i ukląkł pomodlić się na grobie Matki. W myśli zdawał jej z życia całego rachunek, spowiadał się przed nią: mówił do niej, jakby duch jej stał przed nim. Nie miał sobie do wyrzucenia nic — a na losy też nie mógł narzekać, bo mu życie płynęło łatwo, spokojnie i szczęśliwie...
Mrok już był coraz gęstszy gdy powstał... O kilka kroków dalej na tablicy nieforemnej, ledwie czytelne nazwisko profesora Narymunda, zatrzymało go jeszcze...
W chwili gdy się zbliżał do kamienia tego, posłyszał za sobą kroki i mimowolnie się obrócił ku wnijściu. Od bramy szedł człowiek niemłody, słuszny dosyć, chudy, wymizerowany, podpierający się na kiju, który zdawał się wprost spieszyć ku niemu. Radyg rozpostarł ręce i dwaj goście cmentarni rzucili się sobie w objęcia... milczący — jakby się tu właśnie spotkać z sobą spodziewali.
Nawet o jasnym dniu nikt by pewnie w przybyłym na cmentarz człowieku skromnie i ubogo ubranym nie poznał tego kim on był w istocie. Był to bowiem Robert zmarły w więzieniu w Kamieńcu, a zjawiający się tu żywym, aby swojemu zbawcy za ratunek u grobu jego Matki podziękować.
Jakim sposobem potrafił Radyg z pomocą Juljana Baworskiego, udać Roberta za zmarłego, ciało jego zastąpić innem w szpitalu dawniej zmarłym, a od dysekcji i preparowania szkieletu anato-
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.