Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

micznego wziętym człowiekiem — jak potrafiono Roberta z pośród otaczających straży wyprowadzić, niepostrzeżonego wywieść — słowem ocalić... nie obudzając podejrzeń, to było ich tajemnicą.
Dosyć, że przyjaciel ten był swobodnym i winien był to poświęceniu Radyga, który największem niezrażając się niebezpieczeństwem, sam całą tę sprawę, wpośród tysiąca nieprzyjaznych i podejrzliwych prowadząc, szczęśliwie celu dopiął.
Robert drogami naprzód obmyślanemi, z ostrożnością wielką odprawiony został do majątku S... i tu miał oczekiwać na doktora, który mu swe przybycie zapowiedział.
Wprawdzie najtrudniejsze zadanie było spełnione — żadne podejrzenie nie ciążyło na nich, od Kamieńca rozdzielała ogromna przestrzeń kraju... Robert był dla dawnych znajomych do niepoznania — a jednak nie bez przyczyny trwożyli się oba co dalej począć i czy nawet w kraju pozostać.
Najmniejsza nieostrożność zdradzić ich mogła... a wówczas nietylko Robert nie uszedł by losu swego, ale Radyg z nim razem pokutować by musiał....
W tej chwili jednak, w tym uścisku zapomnieli o niebezpieczeństwach, obu łzy zakręciły się w oczach i nie mogąc mówić, pobrawszy się za ręce wyszli z cmentarza, powoli do miasteczka idąc tą samą ulicą, którą niegdyś swawolnie dziećmi przebiegali.
W ulicy tej teraz nie było już dawnego życia, bo w mieścinie szkoły, od lat kilku gdzieindziej przeniesionej, nie było. Niemal pustkami stały szare owe dworki, z których nie jeden wpadł w ziemię i obalił się całkiem... W innych mieściły się ubogie rodziny żydowskie i ubożsi jeszcze rzemieślnicy. Zbliżyli się do znajomego sobie dworku... w którego ganku Suchorowski z takim gniewem przyjął ich powracających z cmentarza. Tu świeciło się w oknach, a przez szyby dostrzedz było można ubogie gospodarstwo mieszczańskie i prządki przy kądzieli, oświetlone zapalonem łuczywem. Ani już śladu lat dawnych, ni ludzi. Ale ławy w ganku na których cyfry wyrzynali, były jeszcze też same i furtka którą się Radyg wymykał, dotrwała do dziś dnia.... Młode drzewa poszły w górę, na starych kilka gałęzi uschłych sterczało nagiemi bez liści konarami...
Zdało im się, że jeszcze cienie dawnych mieszkańców snuły się w pomroce wieczornej....
Poszli dalej... Zdala rozpoznali już tylko miejsce gdzie stała oficyna Narymundowa, bo ją samą oddawna zniesiono... Miasteczko puściejsze było daleko i wydawało się uboższem, mury szkolne zamknięte, obrukane, obrócone na fabrykę, starszemi się zdawały niż były. Place które młodzież wydeptywała i ścieżki trawą i chwastem zarastały.
Gdy tak szli, pośród drogi wlokący się żebrak garbaty, skrzywiony, z rozczochraną głową, wysunął ku nim rękę kościstą.
— Dla miłości Bożej — niechże no tam ichmość co zaofiarują... staremu kalece...
Po głosie i minie poznali łatwo Benedykta, który z zakrystjana znać przeszedł na żebraka... Stanęli oba.
— Co to się paneńki rozpatrują? hę? czy nie chodzili tu kiedy do szkoły? — zawołał żebrak. Tu były sławne na świat szkoły... Wierzcie nie wierzcie i ja do tych szkół chodziłem, a nawet tak jakby profesorem się tu było... ino że to dawne czasy...
Erazm się odezwał.
— A czegoż to waćpan uczył?
— Ja? — rozumu, proszę jegomości — tak, jeneralnie tylko rozumu, i to, dalipan, nietylko studentów ale i nie jednego profesora. A no, okazało się, paneńku, że ja go sam nie miałem, albo też to tak raz się trafia, że wypadnie człowiekowi rychtyk tego uczyć czego nie umie?
— I jakim że to się sposobem stało — odezwał się Erazm — że będąc profesorem, niedostałeś emerytury?
— I owszem, proszę jegomości — dostałem ją — w nogach... Jak mi popuchły gdym wychodził z obowiązku, tak na dziś dzień się ta emerytura w nich została.
Mimowolny uśmiech na chwilę rozjaśnił twarz obu przyjaciół, dobyli po kilka groszy, aby się zań wywdzięczyć żebrakowi, który się im z ciekawością wielką przypatrywał... Nie dziękując nawet schował jałmużnę do woreczka u pasa, ale stał przed niemi uparcie...
— Tu — wskazał kijem — stała oficyna, mieszkanie profesora Narymunda, któremu ja pomagałem w lekcyach, bo by sobie bezemnie rady nie dał. A tak! wierzcie, nie wierzcie — nieraz się mnie pytał — Benedykt? hę? jak byś ty to po polsku powiedział... Ja wówczas expedite po łacińsku umiałem i zaraz mu tłomaczyłem... Do dziś dnia pamiętam: quousque tandem, dodał, słowo honoru, ale tylko gdy dobry kieliszek wódki wypiję, a dziś jestem na czczo... Pościłem do zachodu słońca za dusze zmarłe...
To rzekłszy skinął głową i powlókł się stary Benedykt do szynku.
Na noclegu w miasteczku mieli czas naradzić się Radyg z Robertem, co dalej począć? Robert opierał się z całych sił temu, aby dla niego miał się poświęcać przyjaciel i groził mu ucieczką nawet... Chciał udać się gdziekolwiek bądź za graninicę i w zakątku jakim życia, które mu już gryzło, dokonać.
Inaczej wcale myślał Erazm.
— Pozwól mi się wytłomaczyć — rzekł — ja dla ciebie żadnej nie uczyniłem i nie czynię ofiary. Pracowałem póki sił stało, spełniłem obowiązek względem społeczności, której winienem był za to co od niej w spadku wziąłem, wywdzięczając się czemś pożytecznem. Resztę życia mogę sumiennie poświęcić własnemu szczęściu, a szczęściem dla mnie będzie pozostać razem z jedynym przyjacielem i bratem, jakiego mam na świecie. Jestem sierotą, ty dla mnie stanowisz rodzinę najbliższą i jedyną. Zbolały, znękany — straciłeś ochotę do życia, do pracy — straciłeś siły, powinienem ci być opiekunem, lekarzem, stróżem twym i doradzcą. Nie odrzucajże tego co dla mnie jest jedynem szczęściem... Znajdziemy tu w okolicy kąt jakiś, wioskę do nabycia, dom w mieście... nie wiem. Jako lekarz mogę mieć praktykę i o chleb nam nie będzie trudno, a gdybym się jéj nawet wyrzekł, zebrałem tyle iż na kupno znacznego nawet majątku mi starczy. Tam urządzić sobie możemy życie ustronne jak zechcemy...
— Ale mój drogi — przerwał smutno, uśmiechając się Robert — kim że ja tam będę? Umarłem przecie dla całego świata oprócz ciebie — musisz