Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie ochrzcić i dać mi na te lata jakie mi pozostają, jakie takie nazwisko?
— Rzecz to już obmyślana — odezwał się Erazm dobywając papierów z kieszeni. Przez znajomych moich dowiedziałem się, że we Lwowie istnieje rodzina nosząca to samo nazwisko jakieście wy nosili... Pomiędzy członkami tej familji galicyjskich Dolińskich, znalazłem nawet jakiegoś Roberta... Nie mogę zaręczyć czy go mój plenipotent nie stworzył, lecz to pewna że tu masz metrykę, świadectwa i paszport obywatela galicyjskiego jak najlegalniejszy... To wszystko zdaje mi się osłaniać ciebie i mnie dostatecznie.
Robert rozpatrywał jeszcze papiery... gdy Erazm uściskawszy go, zajął się rozgospodarowaniem w gospodzie.
Noc tę niemal całą spędzili na wspomnieniach szkolnych, rozbudzonych widzeniem miejsca i spotkaniem ostatniego może szczątka owych czasów, tak zwanego profesora Benedykta.
Nazajutrz rano poszli jeszcze raz zwiedzić cmentarz, a że pobyt w miasteczku tem niepokoił obu, bo nie chcieli się dać domyślać nawet kto byli — wyjechali dalej kierując się w te strony, gdzie dawniej mieszkali rodzice Roberta. Radyg na zapytania przyjaciela o dalszych planach nie spowiadał mu się z nich jasno... Zdawał się mieć ukryte jakieś zamiary osiedlenia się w tych stronach, a tymczasowo szukał bezpiecznego schronienia dla Roberta w miejscu, gdzieby poznanym być nie mógł.
Nie groziło z tej strony nic wskrzeszonemu, gdyż od bardzo dawna wyniósłszy się z okolicy, nie miał już tu stosunków żadnych, zmienił się sam znacznie, a ludzie co go młodym znali, wymarli.
Na noc przybyli do miasteczka tego, w którem zwykle koszyki swe plótł i przedawał Wanderski. Leżało ono nieopadal od rezydencji dawnej prezesa... Z myśli im wyszło obu, że tu właśnie spotkać się mogli z jedynym człowiekiem, któryby poznał Roberta.
Radyg nie przypuszczał ażeby Wanderski wrócił tak rychło z Kamieńca... Traf chciał, że pierwszą niemal postacią jaka się im w pustym rynku miasteczka na oczy nawinęła, był idący o kiju od strony kościoła stary Wanderski.
Mogli go uniknąć z łatwością — ale Robertowi widok wiernego sługi tak był miłym, a pociecha jaką mu mógł sprawić zjawieniem się swem tak pożądana, iż Radyg zrozumiawszy go, przystał na to, ażeby Wanderskiego przywołać.
Należało go jednak przygotować do tego niespodziewanego zjawiska... Robert więc pozostał w powozie, który podążył do gospody, a Radyg wyskoczył i wprost się zwrócił ku staruszkowi.
Na widok jego Wanderski aż krzyknął ze zdumienia.
— Co pan tu robisz? — zawołał — czy mnie oczy nie zwodzą?
— Bynajmniej, kochany Wanderski, jadąc tędy zobaczyłem cię przechodzącego i przychodzę cię pozdrowić.
Stary miał jeszcze do niego żal za Roberta, za wyjazd spieszny i opuszczenie umierającego w chwili zgonu...
— Zmarł nasz biedny Robert — rzekł półgłosem... zmarł jak ostatni nędzarz... nawet mu chrześcijańskiego odmówili pogrzebu...
— Ale czy też pewny jesteś, mój Wanderski — odezwał się Radyg na pozór poważnie — że Robert istotnie umarł.
Oburzył się staruszek na to, stuknął kijem w ziemię.
— A za kogóż mnie waćpan masz! za kogo mnie masz, bym o tem co mi serce rozdarło, mówił tak płocho! o Jezu miły. Czyżbym go opłakiwał nie wiedząc z pewnością...
— Powiedzże mi widziałeś go po śmierci? — zapytał Radyg.
Wanderski się zastanowił chwilę.
— Nie — ale Juljan.
— Na cóż mam cię zwodzić dłużej i trzymać w niepewności — odezwał się Radyg biorąc go za rękę zdumionego coraz więcej i niemal osłupiałego — Robert żyje!... Nie mogłem go inaczej ocalić jak udając za umarłego. Obawialiśmy się z Juljanem oba nawet was przypuścić do tajemnicy — Robert żyje!...
Wanderski obie ręce podniósł do góry, zbladł, zachwiał się, a doktór widząc go tak wzruszonym, iż się mógł lękać aby nie omdlał i nie padł, chwycił go oburącz obejmując.
— Uspokój się, panie Wanderski, szepnął mu, ludzie patrzą — to co ci mówię jest tajemnicą, o której nikt wiedzieć nie powinien, ani się nawet domyślać... Nie zdradź siebie i nas mimowoli...
Nie rychło starzec mógł oprzytomnieć, ze łzami spłynęło wzruszenie.
— Gdzież on jest? na Boga? gdzie?
— Tu jest, z nim razem przybyłem — rzekł Radyg — przecie go tu ludzie już poznać nie mogą. Potrzebuję dla niego bezpiecznego schronienia dopóki w okolicy nie znajdę coś do kupienia. Opuściłem służbę, chcę dla siebie i dla niego wyszukać dach pod którymbyśmy razem jak bracia resztę życia spędzić mogli. Niczem może było ocalić Roberta od nieprzyjaciół, teraz trzeba go ratować od samego siebie... trzeba zranioną duszę ukoić, wrócić mu siły, ochotę do pracy i jak dziecię pielęgnując, oddać mu stracone zdrowie ciała i duszy...
Słuchał Wanderski, ale na myśli miał tylko jedno — widzieć Roberta...
— Prowadź mnie pan! ja się nie zdradzę — wierzaj mi. Niech go zobaczę... Nie uwierzę aż mu do nóg padnę a potem tobie, człowiecze dobry...
Nie znalazł innego wyrazu — nad to proste — człowiecze dobry — a Radyg zrozumiał, iż w ustach Wanderskiego było to największą pochwałą...
Szli więc razem ku gospodzie do której powóz się zatoczył. W miarę jak się zbliżali, stary Wanderski trząsł się coraz bardziej i Radyg podtrzymywać go musiał. Szczęściem w izbie do której wprowadził starego, nie było nikogo oprócz Roberta. Na widok jego Wanderski, rzuciwszy kij u drzwi, postąpił chwiejącemi kroki, upadł na kolana i chwycił za nogi, potem za szyję schylonego ku niemu, owego panicza, a dziś zawcześnie zwiędłego i znędzniałego już, schorzałego niedobitka... walki życia...
W milczeniu odbyło się powitanie. Z obawy aby się nie zdradzić, Wanderski mówić się lękał, kładł palce na ustach, oglądał się niespokojnie... i szeptał tylko niewyraźnie...
Posadzono go na krześle, aby odpoczął. Nierychło potem zdołał staruszek przyjść całkiem do siebie i odzyskać mowę i rozwagę.