Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

Szło o to ażeby Robertowi znaleźć pomieszczenie na czas jakiś, doktór bowiem potrzebował jechać do miasta powiatowego, w którem miał interesa, a z tych się nie tłomaczył.
W gospodzie ze wszech miar niewygodnie było i najmniej bezpiecznie — Wanderski wezwany do rady rozmyślał, obawa wszakże by uratowany nie był wystawionym na nowe jakie niebezpieczeństwo, odejmowała mu pamięć i wszystko co na myśl przychodziło, odradzała. Robert tak już był nawykł spuszczać się na przyjaciela, nie władać sam sobą — nie mieć woli — iż się nawet do obrad nie mieszał.
Dobrze w noc, gdy już i dwory i plebanije i wioski okoliczne obliczono, Wanderski się opamiętał i w czoło uderzył.
— Już ci to tam na krótki pobyt pałacu nie potrzeba — rzekł — a chata nawet bardzo porządna znalazłaby się ztąd o milę.
— Gdzie i jaka? — spytał doktór.
— Należy ona do proboszcza tutejszego, który mnie ją chciał nająć, ale dla mnie to było za wielkie, utrzymać ciężko i samemu mieszkać nie wesoło. Dworek ten wystawiono mając dawniej folwark budować, do folwarku osobnego nie przyszło, został tylko dom, ogród i pasieka.
— Któż tam mieszka?
— W jednej izbie pasiecznik, a reszta pustką stoi... — mówił Wanderski — chata jest w dobrym stanie, bo nowa. Sprzętu nawet trochę proboszcz tam ma... resztę by się dostało... A jabym się też już przeniósł do panicza...
— Tylko go tak nie nazywaj! — przerwał doktór.
— A jak?
— Panem Robertem.
— Niby to nie jedno — rośmiał się Wanderski — ale mnie nauczcie tylko jak, pewno się nie zmylę...
Chociaż ta chata odosobniona dla tego właśnie nie dogodna, było zdaniem Radyga, że w niej by zdawał się chcieć ukrywać Roberta, nie było jednak wyboru — tymczasowo musiał ją Wanderski wynająć jak dla siebie u proboszcza... Miał nadzieję, że nie na długo będzie potrzebną, gdyż coś innego miał na myśli. Stanęło więc na tem, że stary nazajutrz to powinien był urządzić i wynieść się razem z Robertem do pasieki.
Doktór natychmiast potem wyjeżdżał za interesami.
— A pan dokądże tak? — pytał Wanderski.
— Najprzód do powiatowego miasta...
— To się tam pan ani chybi spotka z dobrze znajomą figurą... — rzekł Wanderski.
— Z kimże?
— Z powiatowym Marszałkiem.
— Znajomym? — spytał doktór — któż to taki?
— A no — a no! przecie Suchorowski! — zawołał stary. Losy się różnie plotą, wybierał się na profesora, ale wkrótce jakoś z bogatą wdową się ożenił, majątku dorobił znacznego i teraz w powiecie króluje... Jest już od lat sześciu marszałkiem, a choć go nie bardzo lubią ludzie, umie się na urzędzie utrzymać, bo urzędować i komenderować zawsze lubi.
Słysząc to doktór nie mógł zataić nieukontentowania, które się wyraziście na jego twarzy odmalowało.
Robert i on spojrzeli po sobie.
— A to mi nie na rękę — na Boga! — zawołał doktór — wprawdzie lat nie wiem wiele upłynęło od tych czasów, gdyśmy się tak niesmaczno rozstali, a nie zaręczyłbym żeby do mnie urazy nie zachował.
— Pyszny to teraz pan! — dodał Wanderski — ma dwa klucze... jeździ karetą i ponoby mu nie smakowało, żeby kto dyrektorstwo jego przypomniał, bo herbami bardzo świeci i o przodkach słyszę mówić lubi.
Doktór się zamyślił posępnie.
— Nie unikniona to rzecz — szepnął — widzieć się z nim będę musiał — zobaczę jak mnie przyjmie.
— Dla czegóż byś musiał się z nim widzieć — spytał Robert.
— Bo mam w tym powiecie napytany i zatargowany majątek i nieuniknioną jest rzeczą, prędzej czy później spotkać się z panem marszałkiem. Wolę więc sam go szukać i nastręczyć mu się, niżeli go unikać... Przyznam się jednak że wolałbym, by gdzie indziej marszałkował.
— Ja, także — szepnął Robert. Spojrzeli tylko na siebie. Dawno bardzo nie spotykałem go — dodał — lecz wiem iż zachował dla mnie, a zapewne i ku wam te same uczucia z jakiemiśmy się niegdyś rozstali.
Wedle umowy, Robert z Wanderskim natychmiast zajęli się przenosinami do dworku na pasiece, w którym pobyt wcale uwagi nie ściągał — Radyg tegoż dnia wyjechał do miasta powiatowego.




Powodem tej podróży, o którym nie chciał jeszcze nic mówić przyjacielowi, był już od kilku miesięcy powzięty projekt nabycia majątku, który należał do prezesowstwa, tego właśnie, w którym za życia ich spędzali święta i wakacje razem z Robertem. Gdy prezes po śmierci żony zmuszony został oddać majątki wszystkie na rzecz wierzycieli, główne to fundum, Trawno, pięknie i po pańsku urządzone wielu znajdowało miłośników do nabycia. Dobijano się o rezydencję z takim smakiem i kosztem zabudowaną i upiększoną — nie rachował nikt, iż samo utrzymanie tych pięknych rzeczy wymagało ogromnych kosztów, i że nowy dziedzic mógł się dla nich tak zrujnować jak poprzedzający.
Niejaki pan Adamski, zacny bardzo ale nieopatrzny człowiek, zachwycony Trawnem, przepłacił je i kupił. Majątek sam nie starczył wcale na rezydencję, którą dawniej daleko obszerniejsze włoście otaczały. Inne wioski poprzechodziły w różne ręce. Pan Adamski został przy Trawnem i był z niego uszczęśliwiony, on, żona jego i córki. Radość ta jednak trwała krótko. Nacieszywszy się szparagarnią, oranżerją, sadem, kwiatami, pałacem, fontanną, altanami, potrzeba było wejrzeć w rachunki, które się okazały groźnemi dla przyszłości... W drugim już roku pan Adamski zaczął stękać, a w trzecim, straciwszy sporo, pozbył się Trawnego, odstępując go świeżo zbogaconemu kupcowi, który także gwałtownie na pana zachorował.