Nowy dziedzic, niejaki Wurstblum, z równą łapczywością pochwycił to śliczne Trawne jak Adamski. On co młodość spędził pod strychem z garnkiem węgli w nogach dla oszczędnego zagrzania się, i kołdrą podartą — pierwszy raz tu uczuł się panem z łaski swej głowy i pięciu palców. Szumnie rozpoczął tu panowanie, znajdując, że to co znalazł jeszcze dla niego dostatecznem nie było.
Budował, przerabiał, złocił, sprowadzał marmury i w przeciągu lat kilku, zadłużywszy się... został zmuszony Trawne sprzedać... Tym razem nabył je spekulant, który w gmachach murowanych chciał postawić warsztaty i założyć tu fabrykę sukna. Pałac więc zaczęto przerabiać, gdy umarł nabywca, rodzina odstąpiła od jego myśli, majątek pozostał administrowany tymczasowo, opuszczony dosyć i rezydencja zwolna przechodziła w ruinę. Ponieważ spadkobiercy potrzebowali się podzielić, Trawne jeszcze raz miało być sprzedanem. Wiadomość o tem jeszcze w stolicy, przypadkiem powziął doktór Radyg i natychmiast postarał się o plenipotenta w miasteczku powiatowem, któryby sprawę nabycia Trawnego, mógł doprowadzić do skutku. Polecony mu prawnik, człek bardzo sumienny i zręczny, rozpoczął pierwsze kroki i nabycie zdawało się nie ulegać wątpliwości. Radyg, nic o tem nie mówiąc przyjacielowi, chciał dopiero po kupnie Trawnego, oznajmić mu że z nim razem powróci do ojcowskich progów. Była to czuła, braterska niespodzianka, którą mu gotował. W najróżowszych nadziejach dojechał doktór do miasteczka i pospieszył do pana Pierożyńskiego, swojego plenipotenta, którego nigdy w życiu nie widział, bo stosunki listownie z nim zawiązał.
Znalazł w nim poważnego, zadomowionego człowieka, powolnego nieco, pedantycznie przystępującego do każdego interesu, ale zdolnego i prawego. Nawzajem się sobie podobali po kilkogodzinnej rozmowie. Pan Pierożyński nie miał form wykwintnych, był może nawet nieco śmieszny ubiorem i miną, z tem wszystkiem budził zaufanie i czuć w nim było serce.
— Szanowny konsyljarzu — odezwał się po pierwszych grzecznościach obustronnych — od czasu gdym panu donosił iż Trawne mamy tak prawie jak w ręku, i żem nabycia pewien, trochę się rzeczy zmieniły. Zaszła okoliczność niespodziana i — niemiła.
— Cóż przecie? — spytał Radyg.
— A no, nagle zjawił się do nabycia amator drugi, współzawodnik dla nas ciężki, człowiek wpływowy, którego ja chcąc niechcąc muszę oszczędzać.
— Któż to taki?
— Nasz marszałek powiatowy, Suchorowski — rzekł adwokat.
— A! a! — rozśmiał się Radyg — czy wie że ja jestem pretendentem?
— Nie, nazwiska nie wie, ale oznajmiłem mu że mam polecenie kupienia, nie mówiąc od kogo.
— Cóż on na to? Daje więcej?
— Ale nie! daje mniej i pomimo to chce majątek dostać.
— To będzie trudnem — odezwał się Radyg — a że w istocie położenie pańskie zmusza go do pewnych względów dla urzędnika, który panu naprzykrzyć się może, zapewne najlepiej bedzie, gdy ja sam się z nim o tem otwarcie rozmówię.
P. Pierożyński zgodził się na to z największą przyjemnością.
— Co do mnie — dodał Radyg — ja nie mam najmniejszego powodu oszczędzania pana marszałka...
W popołudniowej godzinie, kazawszy sobie wskazać dom, który Suchorowski zajmował, Radyg skromnie ubrany, poszedł pieszo do niego.
Dom, którego połowę zajmowała kancelarja pana Marszałka, urządzony był dla okazania szlachcie, że nielada ma reprezentanta w osobie Suchorowskiego.
Służba w przedpokoju grająca w karty, nie rada pewnie, iż jej przerwano zabawę, przyjęła Radyga niepozorną figurę, dosyć imponującym tonem. Na usilne nalegania jeden z tych panów trzaskając drzwiami, poszedł zanieść kartę wizytową jaśnie wielmożnemu marszałkowi.
Czy sobie po niej odrazu przypomniał swego sierotkę, który mu tyle krwi napsuł, nie wiemy, służący w złym zawsze humorze, powrócił otwierając drzwi do pokoju.
Salon udrapowany ciężkiemi portierami frendzlami i firankami, zastawiony meblami nie zbyt smakownemi ale pokaźnemi bardzo, był pusty... Tu miał Radyg oczekiwać na łaskawie mu przyrzeczoną audiencję. Po chwili kroki żywe dały się słyszeć, uchyliła portiera, słuszny, posiwiały, z krótko ostrzyżonym włosem, pięknej ale nie miłego wyrazu twarzy mężczyzna, w wice-mundurze, z jedną ręką w kieszeniach dolnego ubrania, z miną wysokiego urzędnika, wyszedł do gościa. Mało był nawet zmieniony ów Suchorowski, coś w nim z pedagoga zostało, kilka tylko zmarszczek przybyło na kwaśnej twarzy, włos porzadział i wysiwiał.
Skłonił głowę ledwie dostrzeżonym ruchem, Radyg także lekko tylko go pozdrowił. Marszałek pilnie bardzo zaczął mu się przypatrywać.
— Doktór Erazm Radyg.
— A! a! — ukłon znowu, bardzo lekki.
— Jestem zmuszony pana marszałka utrudzać w interesie...
— W interesie?
— Tak jest...
— Służę.
Nie prosił siedzieć, stali oba wśród salonu, Radyg z wielką cierpliwością począł.
— Nie będę długo utrudzał, mam tylko jedno pytanie.
Marszałek wciąż z tą miną urzędnika od którego losy ludzi zależą, ręką w kieszeni niecierpliwie poruszał i z góry poglądał.
— Pan Marszałek jest w chęci nabycia Trawnego?
Suchorowski obruszył się.
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.