Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż komu do tego?
— Pytam dla tego, iż ja chcę kupić Trawne...
Suchorowski oczy wielkie wytrzeszczył, zamilkł chwilę.
— A! pan chce kupić Trawne... pan życzy kupić Trawne...
— Tak jest...
— Ja także, ja także — będziemy więc się licytowali.
— Jeżeli inaczej się ułożyć nie można...
— Jakto? — odwrócił się marszałek — pan chcesz odstępnego? Rozśmiał się.
— Ja? — odstępnego — nie — rzekł zimno Radyg, — ale mogę je ofiarować.
Suchorowski się obraził i targnął.
— Za pozwoleniem, nie mam wcale przyjemności znać pana? Można sobie życzyć nabyć majątek, lecz czy pan ma prawa nabywania?
— Zdaje mi się — odezwał się — bo to prawo daje mi stopień jenerała, który otrzymałem przy wyjściu mojem ze służby...
Tu nastąpiła taka nadzwyczajna dekoracji zmiana, iż Radyg byłby się z niej rozśmiał, gdyby mu nie czyniła przykrości.
Marszałek usłyszawszy to, naprzód usta otworzył, potem głową skłonił, zamilkł i zakłopotany ręką wskazał na fotel... Nie odpowiedział nic.
— Pan jenerał chce tedy nabyć Trawne? — powtórzył po chwili.
— Daję za ten majątek...
Tu głośno wymienił summę.
Suchorowski zadumał się, popatrzał, skłonił.
— A więc ja — ja, odstępuję. Odstępuję, powtórzył z widoczną niechęcią i gniewem. Życzę szczęścia...
Radyg ani słowa nie mówiąc ukłonił się także i zamierzał już wychodzić, gdy Suchorowski, wahając się odezwał.
— Nie jestem pewnym? ale — nazwisko mi znane... słyszane?...
— Nietylko nazwisko, ja sam byłem panu dzieckiem znanym — rzekł Radyg — jestem bowiem tym sierotą, który winien wychowanie swe i przyszłość prezesowstwu...
Lekkie zdziwienie odmalowało się na twarzy marszałka.
— Spodziewam się, że pan mi za złe nie masz, mojego naówczas znalezienia się, postępowałem zgodnie z pojęciem mojego obowiązku, względem mego kuzyna...
— Kuzyna? — powtórzył cicho Radyg.
— Tak, byliśmy z niemi w kuzynowstwie i to mnie spowodowało, chwilowo podjąć się nadzoru tego chłopca, dopóki by sobie kogoś do niego nie znaleźli... Naówczas już przeczuwałem, że to się wszystko źle skończy... Ci ludzie gubili siebie dobrowolnie i dziecko... Zginęli też wszyscy...
Przeszedł się po sali.
— Pan wiesz, panie jenerale, o losie Roberta, zmarł w turmie...
Suchy śmiech niepoczciwy wykrzywił usta marszałka.
— Do kupna majątku wcale przeszkadzać nie myślę — kończył — jako daleki krewny prezesowstwa, chciałem ocalić Trawne... Zrujnowane to ze szczętem, kilku dziedziców padło, chcąc z tego coś zrobić — to trzeba z gruntu na nowo restaurować.
Radyg nie odpowiadał.
Jeszcze raz skłonił się, Suchorowski mu zdala oddał ukłon — wyszedł.
Z uśmiechem powrócił do Pierożyńskiego.
— Rzecz jest skończona — rzekł wchodząc — marszałek odstępuje od kupna...
Pierożyński zdjął okulary, w których pisał i z krzesłem się obrócił.
— A no — odparł — to upraszcza robotę — słowo dane powinno być dotrzymane. Kupiemy więc.
— W cztery oczy jednak, pozwól pan sobie oznajmić — dodał ciszej — że rzecz mimo to daleka do końca. Pan wie lub nie wie co znaczy w powiecie marszałek, ba i w gubernji. Znając go, powiedzieć mogę i ręczyć, że nam na wszystkich drogach przeszkadzać będzie.
— I może przeszkodzić? — zapytał Radyg.
— No — nie wiem, nie zdaje mi się, interes będziemy prowadzili głośno, jawnie, otwarcie, a ja jego samego opieki będę doń wyzywał. Skompromitować się więc nie zechce. Lecz kosztów nam napędzi, trosk namnoży, czasu dużo zmarnuje.
— Kochany mecenasie — odezwał się doktór — dla wilka do lasu nie iść, to trudno...
Na tem się skończyło na dziś, a Radyg sądząc iż swą obecnością przyda się tu na coś, pozostał dni kilka w miasteczku. Zdawało mu się, iż Suchorowski historią jego rozgłosi pewnie po mieście i zrobi z niej opowiadanie, które by mu w opinii szkodzić mogło: tak się jednak nie stało. Marszałek zamilczał zupełnie o znajomości z Radygiem... Natomiast przepowiednia p. Pierożyńskiego była jak najtrafniejszą; w dobiciu się do majątku znaleźli nieskończone trudności... Suchorowski rachował pewnie na to, iż summy całkowitej szacunkowej nabywca mieć nie będzie, nasadził więc tych, którzy zrazu część wartości przy gruncie pozostawić chcieli, aby żądali wypłat zupełnych. Radyg się na to zgodził... — W dokumentach znalazły się nieformalności utrudniające sprzedaż — cierpliwie zaczęto dobadywać się i szukać tego czego brakło... Przeciągnęło się to jednak tak długo, iż Radyg miał czas kilka razy odwiedzić Roberta i spędzić z nim po tygodniu.
Były to pierwsze dni, w których po rozstaniu w młodzieńczym wieku, dłużej, szczerzej, otwarciej, od duszy do duszy pomówić z sobą mogli.
Radyg znalazł przyjaciela złamanym i zniechęconym do życia tak, iż często po kilka godzin, po dniach całych nie ruszał się z miejsca, patrzał w okno, — nie zajmowało go nic, nie bawiło, od rozmowy nawet dłuższej i poważniejszej unikał.
Była to choroba ducha, z której należało go wyleczyć. To zadanie przedsięwziął Radyg. Wiedział on dobrze, iż takiemu choremu prawić kazania, moralizować go, sprzeczać się z nim, na nic się nie zdało, a wiedział razem z zasady i z doświadczenia, że jedynem lekarstwem na ten stan jest tylko — praca...
Nie szło o to co będzie robił Robert, potrzeba było ażeby przez jakąkolwiek pracę przywiązał się do życia, stworzył sobie cel jakiś. Na tem bezludziu w pasiece trudno coś znaleźć było. Radyg przypomniał sobie zielniki, które w szkołach razem zbierali.
W rozmowie niby przypadkiem potrącono o ten przedmiot.
— Wiesz — rzekł Radyg — to co było naszą za-