Napiwszy się herbaty, odpocząwszy, urzędnik pożegnał się i pojechał, rozstawnemi końmi do miasteczka, tak że wieczorem przedstawił się już panu marszałkowi.
Suchorowski zdaje się, że na niego oczekiwać musiał, bo choć dnia tego nie przyjmował nikogo, assesora wprowadzono natychmiast do gabinetu, w którym sam jeden się znajdował.
— Cóżeś pan zrobił? — spytał podając mu krzesło.
— Poszedłem za światłą wskazówką pana marszałka — odparł urzędnik — byłem na miejscu i papiery tych panów obu rozpatrzyłem...
— A jakżeś je pan znalazł?
— W najzupełniejszym porządku — panie marszałku — a w dodatku doktora świadectwa i papiery imponujące! Ranga wysoka, ordery... zasługi, stan służby aż strach. Takiego człowieka o paszport pytać! aż po mnie dreszcze chodziły... bo widać że ma za sobą plecy co się zowie.
Marszałek się uśmiechnął z politowaniem.
— A ten drugi jegomość?
— Ten drugi jest pan Robert Doliński — rzekł assesor — ale choć Robert i choć Doliński, jednakże nie ten Robert i nie ten Doliński, który tu niegdyś żył i tak nieszczęśliwie, jak wiadomo, skończył.
Marszałek oczy otworzył. — Cóż znowu?
— Jest to tego samego imienia i familji, ale galicjanin, opatrzony dokumentami i paszportem jak najformalniejszym.
— A! a! a! I marszałek dziwnie głową poruszył, a potem ramionami, odwrócił się od assesora, zaśpiewał coś pod nosem, pochodził po gabinecie i siadł.
— Jak wygląda ten drugi.
— A! opisać go trudno — odezwał się urzędnik — nie młody, znać schorowany, blady, oczy ciemne, trochę łysy, rysy twarzy przyjemne... twarz pańska...
Marszałek milczał, zapalili cygara. Po pewnym przeciągu czasu, Suchorowski przerwał milczenie:
— Czy pan tego nie znajdujesz — rzekł — że to jednak jakoś bardzo dziwnie wygląda, iż doktór Radyg znajduje się w Kamieńcu, co poświadczy Krahl, właśnie w tym czasie, gdy Robert Doliński umiera w szpitalu, że potem doktór podaje się do dymissyi, zjawia się tu i przywozi z sobą jakiegoś Roberta Dolińskiego, który ma być innym, a nie tamtym wykradzionym z pod klucza kryminalistą co zabił księcia...
Assesor słuchał z natężoną uwagą — i potarł czoło, gdy marszałek dokończył.
— Tak, to jest trochę tego... to jest nawet bardzo — jakby to powiedzieć... tego, ale proszę pana marszałka oskarżyć człowieka w stopniu jeneralskim o popełnienie takiego... tego... to... proszę pana marszałka... to jest także... jakby powiedzieć... tego...
I pokiwał głową.
— Otóż ja panu powiadam — zawołał powstając marszałek — że najmniejszej dla mnie wątpliwości nie ulega, iż ten przyjaciel przyjaciela ratował i, uzuchwalony tem że ma zasługi i że jest wielką figurą, oczy nam mydli...
— Może być że mydli — rzekł assesor — ale jakże tu sobie począć? Kto mu dowiedzie to mydło...
Tu assesor się skłonił.
— Panie marszałku dobrodzieju — rzekł — ja to sobie mam za stałe prawidło życia, żeby się na silnych nie porywać! Choćby to było mydło, panie marszałku — przypuszczam że to mydło, — ale ja tyle na tem wskóram, że mi potem głowę namydlą, a on się wyśliźnie... Dla mnie papiery... ot i wszystko. Co po za papierami stoi — a co mnie do tego. Mydło? — niech i mydło.
Suchorowski trochę się okazał z niecierpliwionym.
— Rób pan jak znajdujesz lepszem — rzekł — ale ja z mojej strony jako marszałek szlachty i moralnie odpowiedzialny za to co tu się dzieje... nie mogę ścierpieć, aby to co w oczy skacze, miało uchodzić bezkarnie. — Jakże, winowajca z turmy wykradziony, uważasz to pan? zabójca księcia... którego familja ma sto razy szersze plecy niż ten doktorzyna...
— A! a! otoż tu dopiero mi pan trafił do przekonania — zawołał assesor — to jest racja, że plecy są... plecy to rozumiem, panie marszałku, a co się tyczy mydła!! Co mnie do mydła...
— Dosyć byłoby rodzinę księcia... zawiadomić sekretnie, że zabójcę wykradziono i że go tu przechowują... a oni by już sobie radę dali...
— Hm — rzekł assesor skromnie i bojaźliwie — a jak się okaże że ten zabójca nikogo nie zabił?... to mnie namydlą, panie marszałku.
— Za co? kto? wszak to familja wystąpi nie pan!
— No, tak, ale — to są ludzie pleczyści, jak sam pan marszałek powiada — przerwał assesor — jeżeli im się dostanie mydło, znajdą oni biednego assesorzynę żeby je na niego zrzucić.
I począł głową trząść. — Nie! nie!
— Z tego widzę, że nie wierzycie żeby ten Robert Doliński był tamtym... znanym... — przerwał Suchorowski.
— Ale, panie marszałku dobrodzieju, czyż ja mogę wiedzieć ilu na świecie jest Robertów Dolińskich? To tak się zdaje, nigdy być pewnym nie można... miałem tego przykłady. W roku przeszłym każą mi aresztować obwinionego o kradzież koni żydka Abrama Kozłowskiego, syna Salomona z Drochomina... Jadę do Drohomina... Slę klucz-wójta, przyprowadzają mi Abrama Kozłowskiego, syna Salomona, mającego lat pięć... Co tu począć? Hm? pytam drugiego nie ma? nie ma. Bierz go pod areszt, myślałem że tak wcześnie zaczął... Dopiero następnego tygodnia dostawili mi prawdziwego... Sam też na moje oczy widziałem dwóch szlachty Pacukiewiczów i obu Franciszków... i obu ich w kozie trzymałem, dopókim się nie przekonał, który z nich prawdziwy... Jak gdyby nie mogło na świecie być dwóch Dolińskich?
Marszałek widząc, że z prostodusznością tego człowieka rady sobie nie da, zamilkł. Mylił się wszakże, gdyż pod tą mniemaną prostodusznością
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.