Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

urzędnika kryło się coś czego się domyślał — serce dobre i wstręt do przyczynienia komuś kłopotu i frasunku.
Marszałek mógł się był o tem przekonać, gdyby uważał że assesor wstając dodał, jakby od niechcenia:
— Co to do mnie należy — badać tajemnice natury? panie marszałku dobrodzieju.
Suchorowski już nie odpowiedział nawet, pożegnał go zimno — rozstali się.
Zaraz po odejściu assesora, pomyślawszy trochę Suchorowski poszukał kalendarzyka adressów, znalazł tam tytuły głowy familji książąt..... i kazawszy nikogo nie wpuszczać do siebie, siadł pisać list...
A nazajutrz rano p. Krahl osobiście poszedł na pocztę go oddać i zarekomendować...
Assesor — tegoż ranka usiadł na bryczkę i mimo bardzo złej drogi, bo śniegi puszczały, pojechał do miasteczka, a z miasteczka do pasieki.
W domku tu zastał, jakby się do jakiejś drogi zabierano, tłumoki pootwierane, obu gospodarzy niespokojnie zajętych a przybycie assesora, zdawało się pewne niemiłe czynić wrażenie. Radyg jednak przyjął go bardzo uprzejmie...
— Daruje mi pan żem tu jeszcze raz musiał wstąpić — po drodze, nie umyślnie — nie — po drodze — odezwał się assesor — gdzieś wczorajszego dnia zostawiłem parasol... myślałem czy nie tu. Jedwabny parasol kupiony na jarmarku o dwunastu prętach... prawdziwy angielski.
Zaczęto szukać po kątach...
— Ale proszę się nie trudzić — dodał assesor — już jeśli nie tu, to wiem gdzie on będzie, u Bądkiewiczów w sieni za drzwiami... na pewno...
Radyg kazał tym czasem przynieść przekąskę... Gość był w humorze swobodnym i wesołym...
— Czy czasem panowie się gdzie w drogę nie wybierają? — zapytał.
Radyg nie chcąc się tłomaczyć ruszył tylko dwuznacznie ramionami.
— Droga jest wprawdzie zła... ale na noc pewny przymrozek.!. (odchrząknął)... czasem się zimą przejechać zdrowo i dobrze, lepiej niż siedzieć w zamknięciu... Ot... w Galicyi — rzekł zwracając się do Roberta — zkąd pan dobrodziej przybył — ja myślę, że tam zima nie tak ostra?
Radyg popatrzał nań... wahając się jak to ma rozumieć.
Chwilka upłynęła... rozmowa się zmieniła...
— Już to nie można inaczej powiedzieć — rzekł urzędnik — tylko że naszemu powiatowi cała gubernia może marszałka zazdrościć! Co to za czynny człowiek... admirować! panie dobrodzieju! wielbić — on nie pyta czy do niego co należy czy nie należy — jemu to wszystko jedno. On i w sąd, i w administrację, i w policję, i we wszystko się, panie dobrodzieju wmięsza. A co za głowa! co za głowa! I gdybym się ośmielił tak wyrazić przeciwko tak wysokiemu urzędnikowi — co to za nos! co to za nos! Często ja — nie widzę i nie czuję nic, zwłaszcza kiedy mi to nie po drodze — a on! ho! ho! w prawo, w lewo! widzi i wywącha wszystko. Przyjedzie kto do powiatu... jeszcze ja o nim nie wiem, on już zna go z ojca i z matki i z rodu i z wywodu i z kieszeni i z charakteru. To mi panie człowiek, to mi urzędnik! Jabym jego panie gubernskim zrobił!
To mówiąc assesor wstał.
— Niech panowie dobrodzieje mojego parasola nie szukają, już ja jestem pewien że u Bądkiewiczów.
Obrócił się do Roberta.
— Ja pewny jestem, że pan dobrodziej dziś, najdalej jutro pojedzie do Galicji? tak? — czy mogę się ośmielić go prosić, gdyby wracał o funcik tabaki winnickiej?
Robert nie wiedząc co odpowiedzieć, ścisnął go za rękę, zabełkotał coś i tak się pożegnali. Radyg wyprowadził do sieni... bryczka zadzwoniła, odjechał.
Dwaj przyjaciele stanęli naprzeciwko siebie milczący.
— Pod tą chropawą skorupą, jest poczciwy człowiek — zawołał Radyg — nie ulega wątpliwości, iż przyjechał nie dla parasola, ale dla ostrzeżenia nas. — Jedź jeszcze dziś kochany Robercie, tak jak on wskazał — ja... muszę jechać także i spodziewam się, że wkrótce ci dam znać, że możesz z całem bezpieczeństwem powrócić. — Zostaw to mnie.
Dokąd doktór Radyg jechać sam zamyślał, o tem nie mówił nikomu.




W dziesięć dni po odprawieniu listu na pocztę przez marszałka Suchorowskiego, assesor który spokojnie przy kominku fajkę palił, odebrał papiery urzędowe, przychodzące mu zwykle o tej porze...
Nie spieszył się zbytecznie z rozbieraniem ich, rozwiązał tylko plik... i rozłożył je na stole. Na wierzchu było pismo z przylepionem piórkiem... co oznacza że jest bardzo pilne...
— To jedno trzeba zobaczyć!... — rzekł.
Spojrzał na nie i zadzwonił.
Treść jego znać wymagała śpiesznej czynności, gdyż kazał zaraz konie założyć, westchnął i oznajmił że musi wyjeżdżać.
Nie naglił wprawdzie aby pospiesznie zaprzęgano, wypił herbatę i nie napędzając woźnicy, dał rozkaz jechać do pasieki, gdzie już byli dwa razy. Na drugiej bryce jechało dwóch zbrojnych towarzyszów.
Właśnie się na wiosnę zbierało i drogi wszędzie były okropne, błoto głębokie, jazda szybka niepodobieństwem. Trzeba się więc było wlec noga za nogą i całą niemal noc zajęła podróż, z małemi w kilku gospodach wypoczynkami.
Gdy już świtało nad ranem, pokazał się dworek wśród drzew z liści obnażonych... W bramie stał pasiecznik i pacierze odmawiał. Bryczki od których dzwonki poodczepiano stanęły u wrót... Assesor z powagą urzędową, w towarzystwie zbrojnych, minąwszy pasiecznika kroczył do dworku... W tem stary mu zabiegł drogę kłaniając się.
— A za czem to, proszę jaśnie wielmożnego pana?
— A tobie co do tego?
— Ale bo w chacie żywej duszy oprócz mnie nie ma?
— Jak to może być — a ci co tu mieszkali?
Pasiecznik ręką machnął w powietrzu.
— Gdzie! kiedy! wybrali się już ztąd, ani po nich śladu, ani znaku!!
— Jak dawno?..