Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

— A no... dziesięć dni?
— Dokąd?
Pasiecznik ramionami ruszył. — A Bóg że to święty wiedzieć raczy! Czyż ja ich miałem pytać dokąd jadą? Naprzód wyjechał jeden pocztą, potem drugi, podobno także pocztą, a naostatku stary Wanderski z rzeczami, kuchnią, i co tylko tu było do miasteczka. Może on też wie gdzie oni pojechali...
Przybyły obszedł pusty domek, obejrzał wszystkie kąty, przekonał się, że pasiecznik nie kłamał, pomruczał i pojechał do miasteczka.
— Tu Wanderskiego znaleść było łatwo, bo go cały świat znał. Stary klepał pacierze na różańcu, gdy doń gość zawitał...
— Pan Wanderski?
— A tak jest? na usługi...
— Byłeś pan przy doktorze Radygu i niejakim panu Robercie Dolińskim na pasiece?
— A byłem...
— Policja ich szuka... polecono aresztować obu... Gdzie się oni znajdują?
Wanderski popatrzał.
— Albo to się oni przed sługą potrzebowali tłomaczyć dokąd jadą? Siedli i pojechali.
— Razem, czy osobno?
— Nie wyglądałem, rzekł spokojnie Wanderski.
— Ja będę musiał waćpana aresztować...
— Jak trzeba... a czemuż nie! — odparł stary — proszę...
— Dawno wyjechali...
— Kto się tam z dniami liczył — zamruczał staruszek.
— Mówże waćpan prawdę! — dodał urzędnik.
— Ja taki mam zwyczaj, że ją mówię zawsze...
Popatrzyli na siebie — assesor poprosił o ogień do fajki, sumiennie spełniwszy co do niego należało. — Wanderski zapalił siarniczkę. — Śledztwo zdawało się skończone...
— Bądź waćpan zdrów. — rzekł urzędnik.
— A areszt?
— Jeżeli się okaże potrzebnym to później — zamruczał gość i wyszedł.
Gdy konie popasły, obie bryczki, o ile droga dozwalała, pospieszyły do miasta powiatowego — ale tu także ledwie nad wieczór dociągnęły.
Naczelnik powiatu, do którego miał się zameldować assesor, był, jak mu oznajmiono, u marszałka i tam więc udał się za nim. — Grano w preferansa — gdy się przybyły ukazał na progu, marszałek i naczelnik oba żywo podnieśli się z krzeseł, złożyli karty i wyprowadzili assesora do gabinetu.
— Gdzieżeś pan aresztowanych osadził tymczasowo? — zapytał marszałek, który zdawał się jak najwyższy brać udział w całej sprawie.
— Jakich aresztowanych? — zapytał assesor — tu w tem sęk, że nie mogłem aresztować, bo nie było kogo. Od dnia wczorajszego biję się i rozbijam! Gdzie mnie nie było! Ale obu ani śladu!
— No! no! — przerwał naczelnik — o doktorze ja już dziś wiem, że pocztą pojechał... to darmo — ale drugi, ten drugi.
— Doliński! — dodał marszałek niespokojnie.
— Tak, Doliński, Robert, imię ojca niewiadome... obywatel galicyjski — mówił assesor — ten także wyjechał.
— Dawno! dokąd? — zawołali razem naczelnik i Suchorowski.
— Dni temu dziesięć jak opuścili pasiekę, którą strząsłem od lochu do strychu... ani śladu...
Dwaj starsi urzędnicy spojrzeli po sobie smutnie jakoś...
— Ja mówiłem — odezwał się marszałek — należało ich pilnować, a gdyby się tylko ruszyć chciał — wara! areszt położyć.
Naczelnik milczał.
— Jakże można aresztować bez wyższego rozkazu? — spokojnie odparł assesor — ja sam, nie mam prawa, nikt mi nie dał zlecenia — to trudno — nie moja rzecz.
Z niecierpliwością poruszył ramionami Suchorowski...
— Ho! ho! czułem ja dobrze, że to się tak skończy! Zwietrzyli oni że coś grozi...
— A to być może iż zwietrzyli — odezwał się assesor — ale niech mi pan marszałek daruje, nikt temu nie winien, tylko pan sam... a po co było mnie tam posyłać?
Naczelnik który znać o tem nie wiedział, odwrócił się do marszałka pytającą robiąc minę.
— Ale ja przecie nie posyłałem... radziłem, mówiłem, zdawało mi się, uważałem za właściwe...
Assesor się rozśmiał.
— Jam musiał życzenie jego spełnić.
Nie było już dłuższej rozmowy, assesorowi przyniesiono szklankę herbaty, gracze powrócili do preferansa. Suchorowski był mocno zafrasowany...
Zdano naturalnie raport gdzie należało o niepomyślnej wyprawie... Starano się zbadać dokąd wyruszył Radyg, lecz o tem i nikt nie wiedział i ślad wszelki był zręcznie zatarty.




Wkrótce potem znikł z miasteczka Wanderski, ludzie powiedzieli, że się udał do Trawnego... Szybko w tym roku i wcześniej niż zwykle rozpoczynała się wiosna, śniegi topniały od słońca i ciepłych deszczów, zieloność, jak u nas zwykle, zaledwie doczekawszy by z niej wody zdarły zimową skorupę, cisnęła się co żywiej, coprędzej, wytryskując wszędzie z pod z żółkłych liści, z pod naniesionych mułów, na suchych gałązkach, na wczoraj jeszcze martwych zagonach. Wszystko spieszyło, rwało się do życia... Najpierwsze trawy rzędem stanęły w zacisznych miejscach pod płotami, wywijały się pokrzywy, na łąkach jakby ze snu rozbudzały łotocie z grubemi pękami, wilcze łyko kwitło, na drzewach rosły pączki, łozy srebrzyły się kotkami.... Po jednym ciepłym deszczyku nocą zazieleniały brzózki... na polach już było wesoło i jak szmaragdowym płaszczem okrywały się całe. Łąki jeszcze gdzieniegdzie zalewała woda wiosenna, ale i tę wypijało słoneczko codzień i po niebie chodziły już nie grube, szare, ziwowe obłoki, ale złocone chmurki i białe runa rozsnutych, przejrzystych oparów...
Razem z barwami których świat nabierał, milczenie zimowe przerywała muzyka pól i lasów. Skowronek latał już wysoko, a w gajach skrzętni budownicy pracowali około gniazdek starych lub nosili gałązki na nowe. Mrówki zaczynały wychodzić na świat i rozglądać się po nim, pszczoły wylatywały z ulów na zwiady i co zimowało w lesie, ruszało z legowisk na pole... Noce jeszcze były chłodne, lecz w południe grzało słońce tak dobrze