Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

jak w lecie, a z każdym dniem nowy strój przybywał gajom i równinom.
Pierwszy grzmot rozlegający się szeroko wstrząsnął ziemią, i był jakby wystrzałem rozpoczynającym wielką uroczystość roku... Co jeszcze spało, musiało wstawać, gdy z nieba dano znak, że już dłużej spać nie można.
Poczciwy staruszeczek Wanderski, który o kiju musiał chodzić, bo już lat swoich nawet policzyć nie mógł, tak ich miał wiele za sobą — doczekał tej pociechy żeby wiosnę śliczną przebywał nie w brudnej mieścinie, ale na wsi w Trawnem, gdzie niegdyś najlepsze lata życia swego strawił.
Tu się nadzwyczaj spiesznie krzątano około ogrodu, koło domu, ogrodzeń, porządku, robotników było mnóstwo; gruzy wywożono, ulice wysypywano, dwór znacznie zmniejszony był już prawie wyrestaurowanym, oficyna obielona na nowo.
Ruch był ogromny... Na całą okolicę rozpowiadano sobie o tem jak tam w Trawnem znowu ktoś się rujnuje na zbytki.
Ale zbytków tu żadnych nie było, zaprowadzono tylko porządek, ład, czystość bez których nigdzie w świecie żyć nie można. Starano się ażeby to wyglądało znowu młodo i świeżo... Dom ze starego pałacu zrobiony, wyglądał skromnie, bo był tylko jego cząsteczką, małą, ogród choć obszerny niczem się wytwornem nie odznaczał. Kto dawniej widział Trawne za prezesowstwa, mógł je sobie przypomnieć, bo poszanowano co tylko było można zachować — ale kto je oglądał za późniejszych dziedziców, po których nieład i ruina coraz większa rozgaszczały się tutaj, ten się dziwić musiał nowej postaci tego znów śmiejącego się kątka.
Jakaś ręka niewidzialna zdawała się tem kierować, bo oprócz nowego ekonoma i starego Wanderskiego nikogo tu nie było. A stary Wanderski chodził wprawdzie, płakał, modlił się, łzy ocierał, przypominał jak to tu dawniej było, ale sam nic nie robił i do niczego się nie mięszał.
Dom zaczęto już wewnątrz stroić i sprzęty znosić — a o tym kto tu miał mieszkać słychać nie było jeszcze — wprawdzie p. Pierożyński, który miał zwierzchnie oko nad majątkiem, pytany odpowiadał, że Trawne należy do doktora Radyga, ale marszałek Suchorowski ruszał na to ramionami i śmiejąc się powtarzał głośno:
— Jeszcze to widłami pisano, do kogo Trawne należeć będzie — bo że doktór Radyg o tej porze ścigany jest listami gończemi i ma odpowiadać za wykradzenie delikwenta... to pewna! to pewna! I śmiał się marszałek, choć to rzecz wcale nie była śmieszna, ale na świecie są różne temperamenta i są tacy ludzie nawet co się śmieją z tego, dla czego drudzy płaczą.
Raz nawet wypadła przy objeździe powiatu droga marszałkowi tak, że musiał przez Trawne przejeżdżać, gdzie już od bardzo dawna nie bywał. Gdy ostatni raz je widział leżało wszystko w ruinach, zdziwił się więc niezmiernie od gościńca zobaczywszy, że to jakoś inaczej teraz wygląda. Dzień był ciepły, wiosenny, marszałek kazał się zatrzymać, a że w powiecie urzędnik taki ma prawo, każdej się rzeczy przypatrzeć, Suchorowski poszedł sobie spacerem ku dworowi.
Bardzo go to zdumiało, że tu się tak żywo zajmowano robotami koło dworu, aż się uśmiechnął.
— A no, tem lepiej — rzekł do siebie — tem lepiej, niech mi zrestaurują, to się przyjdzie do gotowego, bo że ja to kupić muszę... to pewna... Doktora się pozbywszy, konkurenta drugiego nie będzie, nikt mi tu w drogę wejść nie śmie.
Stanął u bramy, tu właśnie dokończono sztachety i piękną kratę żelazną, która od czoła podwórze ogradzała. — Most na kanale był nowy. Widok na dwór wśród rozległego ogrodu i pięknych trawników z ulic żwirem sypanych, przyjemnie oko bawił. — We dworze okna były pootwierane, ludzie coś ustawiali, w ganku wazony kwiatów już nawet po obu stronach na wschodach rozmieszczone były. Marszałek wszedł sobie nie pytając, aby się rozpatrzeć nieco, gdy od oficyn nastręczył mu się idący właśnie, znajomy dobrze pan Pierożyński.
Nie zadziwił się widząc go tu Suchorowski, ale adwokat gościowi dosyć się jakoś zdumiał... Zrozumiał to marszałek i przywitał go:
— Przejeżdżałem około bramy prawie — rzekł — a zobaczywszy co to tu za cuda porobiliście, ciekawość mnie wzięła...
Pierożyński głowę odkrył, skłonił się i ręką wskazał zapraszająco.
— I któż to tu tak gospodaruje? — zapytał Suchorowski.
— A ja — w niebytności dziedzica — odezwał się Pierożyński.
— Mogę panu powinszować gustu, wcale ładnie! Do niepoznania! Ja to pamiętam jeszcze za moich kuzynów, za prezesostwa... Było wspanialej, nie ma co mówić, ale dziś skromniej jest i nie mniej ładnie — tylko — mój panie mecenasie — dodał zwracając się do Pierożyńskiego — komu to wszystko będzie służyć? hę?
— Myślę że nowemu dziedzicowi?
— Myślisz pan? — spytał marszałek — hm? ale bo coś słychać, przebąkują, że doktór Radyg... ktoś go tu oskarżył, zaplątał się w jakąś fatalną sprawę... Nie wiem... gadają że należał do jakiegoś spisku o wykradzenie kryminalisty... Pan o tem nie wiesz?...
— Owszem, wiem o tem — rzekł spokojnie Pierożyński.
— I cóż mówisz?
— Nie mówię nic, bo tyle wiem co i pan marszałek. Ludzie plotą...
— Ale ja widziałem czarno na białem... rozkaz przytrzymania! — zawołał Suchorowski... Bodaj czy nie drapnął! Nie wiadomo co będzie z majątkiem.
— Tak! — rzekł Pierożyński — w takim razie nie wiadomo co będzie z majątkiem.
Marszałek na niego popatrzał, ale w twarzy Pierożyńskiego nikt nigdy nie wyczytał, czego on sam do czytania nie dał. Stał sobie obojętny, niewinny, z rękami w kieszeniach, jakby o bożym świecie nie wiedział.
Marszałek obszedł z nim piękny dziedziniec, zajrzał do domu, gdzie już stały meble nowe, zwierciadła, a młody człowiek jakiś w jednym pokoju na półkach właśnie bibliotekę układał.