— Proszę, i biblioteka! — zawołał Suchorowski, uśmiechając się do siebie. Ale kto to tu kupi, jeśli przyjdzie do licytacyi?
— Pan marszałek sądzi że przyjdzie do licytacyi? — spytał Pierożyński.
— A pan?
— Ja nic nie wiem.
— I tym czasem tak pilno dalej szafujesz pieniędzmi?
— Czynię co mi polecono.
— Zapewne! — zaśmiał się marszałek. Czyje to kolwiek ma być — niech będzie porządne.
W ogrodzie znalazł pan Suchorowski wszędzie już porządek i czystość jak największą... Sadzone kwiaty, stare drzewa pooczyszczane, poobcinane wyglądały malowniczo... wody błyszczały pookopywane na nowo i odżywione spadami.
Wszystko miało się szczęście podobać marszałkowi, który obszedłszy część dawniej znanego parku, zwrócił ku bramie.
Tu już idącego ku niej na ścieżynce napotkał o kiju idący Wanderski.
Podniósł głowę, rękę do czoła przyłożył i począł się pilnie przypatrywać, tak poufale po Trawnem, wędrującemu panu, który mu się obcym wydał.
Stary miał wzrok zmęczony, widział jednak dobrze — po chwili znać było, że sobie tę twarz przypominał, bo rękę od czoła odjął i głowę spuścił, jakby już oglądać ją nie był ciekawym.
Suchorowski się zdumiał.
— Czyż by to miał być stary Wanderski... — zawołał — a wieleż by on miał lat...
— Powiadają — dołożył Pierożyński — że ma dziewięćdziesiąt i kilka.
Jakby usłyszawszy te słowa, Wanderski podniósł głowę i stanął.
— Tak — rzekł głosem wyraźnym — mam ich dziewięćdziesiąt przeszło, i Bóg mi z łaski swej wieku przedłużył, ażebym doczekał może tej pociechy, by się tu moi panowie wrócili.
Suchorowski się rozśmiał.
— Zkąd? z tamtego świata? — spytał.
Stary kijem uderzył w ziemię.
— Znam cię, ty co to mówisz, — zawołał — ty byś, za świadczone dobrodziejstwa, za serce które ci okazywali rad ich widzieć wszystkich na tamtym świecie... Ale, mój panie! inaczej Bóg zrządza niż źli ludzie życzą... Zobaczymy! zobaczymy...
Marszałek zuchwalstwem sługi, który śmiał mu dać do zrozumienia, że był złym człowiekiem, obruszony, zaczerwienił się okrutnie, popatrzał na Pierożyńskiego...
— Mości Wanderski — zawołał — nie zapominaj się — jesteś stary to prawda... ale ja sobie uchybiać nie dam...
Wanderski popatrzywszy nań chwilę, machnął kijem, odwrócił się, potem jakby namyśliwszy, twarz nachylił ku marszałkowi z wyrazem pogardliwym...
— Nie tryumfuj zawczasu! — Bóg jest wielki a złe na ziemi nie długo się panoszy... Pamiętaj by twoje dzieci tego losu nie doznały, jakiego ty chciałeś zgotować dziecku swych dobroczyńców! Ale — nie doczekanie twoje! nie doczekanie!
Kijem w powietrzu wywinął i poszedł.
— Warjat! to warjat! szybko zaczął wołać marszałek — czemu go do czubków nie zamkną! stracił zmysły! stary głupiec!
Mówiąc to Suchorowski, szybko jednakże z milczącym Pierożyńskim podążył do bramy, skłonił się adwokatowi i do powozu spiesznie doszedłszy siadł i pojechał... —
Od dawna w tak złym humorze pana marszałka nie widziano jak teraz. — Namarszczony wysiadł w ganku domu w mieście, ludzi na wstępie połajał i miał już do gabinetu swego iść, gdy mu dano znać że urzędnik jakiś na niego czeka.
Był to naczelnik powiatu — stojący w sali prawie z tak kwaśną miną jaką marszałek przyniósł z drogi...
— Cóż u kochanego pana słychać? — zapytał.
— Źle, panie marszałku... — rzekł naczelnik — dostaliśmy wszyscy ogromnego nosa...
— Za cóż? za co?
— Za to nachodzenie doktora Radyga. Nie trzeba go było zaczepiać!
I rzucił papier na stół — Suchorowski chciwie się nań rzucił.
— Nie masz pan już co czytać! Okazuje się, że doktor za staraniem swoich przyjaciół i protektorów uzyskał przebaczenie dla p. Roberta Dolińskiego i ułaskawienie go zupełne... okazało się bowiem z procesu, że zabójstwo było mimowolne i wywołane obelgą, której ścierpieć nie mógł... Proces przeprowadzony, doktór uwolniony od odpowiedzialności za ułatwienie ucieczki, bo się do tego sam przyznał... Jeszcze mówią, że to jego poświęcenie się dla przyjaciela zostało powszechnie tak ocenione... że go tam na rękach nosili, honory mu robili, obiady dawali...
Suchorowski zbladł jak ściana, ręce w których trzymał papier zaczęły drżeć, położył go na stole milcząc.
— A no — to bardzo dobrze....
— Jeszcze tu pono do pana jest przymówka żeś się wdał w nie swoją rzecz, mieszając do tego interesu...
Suchorowski się oburzył.
— To się uwolnię ze służby! — zawołał — dosyć mam tego, po póty...
— Ale bo mi się zdaje... że nawet panu to radzą...
Marszałek zmilczał i padł w krzesło zaciąwszy usta.
— Bardzobym rad! — wykrzyknął po chwili.
W tem drzwi się otwarły, i w progu ukazał się asesor.
— Widzi pan marszałek — rzekł ledwie wszedłszy — a co to ja mówiłem naówczas o plecach i o mydle! Nie trzeba się było do tego mięszać, a tu z łaski pańskiej i ja mam nosa... bo doktór się sam wprzódy obwinił, nim my jego... Zatem nos,
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.