— Ja? ruszył ramionami Robert — ale ja dzięki mojemu wychowaniu i życiu, nie umiem nic i do niczego nie jestem zdatny.
— Przepraszam cię — masz uzdolnienie i przygotowanie ogólne do wszystkiego czem szczerzej się zająć zechcesz. — O tem potem, mój Robercie a że ze mną i przy mnie zostaniesz, to nie ulega wątpliwości.
— I upokorzysz mnie jak gracjalistę? spytał śmiejąc się Robert.
— Mówię ci — będziemy wspólnie pracowali...
— No, no! dobrze — a no wprzódy jeszcze musisz się osiedlić...
— To rzecz dokonana... rzekł Radyg.
— Kupiłeś już co?
— Nabyłem i urządziłem...
— Gdzie? co? niespokojnie począł Robert.
— Niewielką wieś w sąsiedztwie — zdaje mi się że nawet nieznaną ci z nazwiska... jutro tam pojedziemy... Jużem się nawet urządził i dla ciebie też nie zapomniałem o pomieszczeniu...
Robert go uściskał.
— I masz dwór, ogród?
— Wszystko, zobaczysz jutro... Leży to nawet niedaleko za Trawnem, tak, że przez Trawno jechać musimy.
Robert niespokojny, spochmurniał.
— E! wiesz co — odezwał się — gdyby można ominąć je inną drogą, powiem szczerze, wolałbym. Nie jestem już dziś sentymentalnym, ale widok tych ruin popsuje mi humor, a chciałbym cię na twem gospodarstwie powitać jasną twarzą.
— Minąć Trawno, nawet nakładając, jest prawie niepodobieństwem, dodał doktór — ale przejedziemy je — nie zatrzymując się... nie jest to dziś ruina. Byłem tam. Nowy dziedzic, człowiek ze smakiem... zobaczysz sam... to cię nie zasmuci...
Rozmowa zeszła na inne przedmioty. Robert począł opowiadać o Tatrach, o mchach, których tam szukał, o kwiatach w tak szczupłej liczbie rozkwitających na wyżynach... Wieczór przeszedł wesoło, pogadanka przedłużyła się późno w noc... bo Robert mówił później o kraju i ludziach poznanych w nim.
Nazajutrz rano już wcześnie sposobiono do drogi, doktór naglił i spieszył, nigdy go Robert nie widział tak ożywionym i takim gorączką. Śmieszyło go to...
— Dostałeś febry — dziedzica — rzekł. Na każdym musi czynić wrażenie nabycie kawałka ziemi, na którym powiedzieć sobie może, tu jestem u siebie, ta ziemia jest moją...
— Przepraszam cię, ja mówię tu jesteśmy u siebie i ta ziemia jest naszą! odezwał się doktór.
— Żartujesz! dodał Robert, ja nie mam i mieć nie będę nigdy ziemi, ale serce twe, o którem powiadam, tu jestem u siebie, to serce jest mojem...
Ścisnęli się za ręce.... Konie stały przed gankiem... wyjechali.
Dzień był prześliczny, dzień majowy, tego miesiąca, który gdy nie jest najbrzydszą pluchą z całego roku, jest najwdzięczniejszym z braci dwunastu. Jakiżby malarz mógł piękny obraz stworzyć z tych młodzieńców tuzina, podobnych do siebie jak bracia, a tak różnie scharakteryzowanych?
W tym roku ulewy wszystkie wyczerpały się w kwietniu. Maj był ciepły, spokojny i bardzo miły. Zdawał się witać dwóch powróconych na stare śmieciska domowe, słońcem i wonią i śpiewem słowików, których inne kraje nie mają.
Przed południem jeszcze, pokazały się w dali na równinie, stare drzewa, w których głębi leżało Trawno.
Dojeżdżając do tych miejsc, tak znajomych, tak pamiętnych... Robert widocznie posmutniał, ale nie chcąc czynić przykrości przyjacielowi, nadrabiał miną i zagadywał troszkę szczebiocząc, jakby niewiedział gdzie jest.
Tymczasem zbliżali się coraz i z za drzew wychodziły budowle białe i porządne... ukazał się park utrzymywany starannie, nakoniec dom przerobiony, na zielonych trawnikach wyglądający zalotnie, świeżo, prześlicznie. Nie był to przepych dawniejszy, lecz wdzięczna wiejska zamożnego dworu prostota.
Roberta oczy pochwycone, nie dały mu mówić, zamilkł wpatrzywszy się z uczuciem dziwnem, w którem mieszał się żal, smutek, pociecha jakaś i ciekawość.
Zbliżyli się już prawie do bramy... Robert wychylił się rozpatrując pilnie.
— Ale tu bardzo teraz ładnie! zawołał wzruszony.
Radyg milczał. W tem konie zawróciły się na most, Robert w mgnieniu oka odgadł tajemnicę i rzucił się ze łzami na szyję Erazma.
Milczeli oba... i tak przejęci uczuciem stanęli przed dworem, u progu którego Wanderski powitał ich z chlebem i solą...
W takich chwilach, kto istotnie czuje, kto kocha, kto ma serce, ten nie ma na ustach słowa. Najwymowniejsze wydaje się świętokradztwem... Mówią oczy — rozumieją się wejrzenia, wyraz by osłabił to, co z duszy idzie nad wszelkie słowo, silniejsze i czystsze.
Nie potrzebował mówić Radyg, aby się dać zrozumieć, ani Robert by mu wdzięczność swą wypowiedzieć. — Łza kręciła się w oku Dolińskiego. Obeszli tak dworek cały... Radyg dobył klucz symboliczny ze drzwi i oddał go przyjacielowi.
— To twoje mieszkanie, rzekł, dom twój — ani słowa! obraziłbyś mnie odmową, zawahaniem, drażliwością. — Jesteśmy bracią — dzielę się z tobą czem mam, i jestem z tego szczęśliwy, szczęścia mi mojego nie zamącisz!
— Jakto? zapytał Robert — a ty? wspólne wszystko, więc i dom...
— Przepraszam cię — ja sobie lepszą część zostawiłem, bo staruszkę oficynę, gdzieśmy się ostatniego wieczora z Narymundem o przyszłości rojąc, śmiali i płakali. Mnie tam będzie lepiej — tu tobie. Tu się zejdziemy gdy zechcemy, życie urządzi się tak jak ty i ja zgodnie ułożym. O! pogodzimy się....
I uśmiech milczący dokończył rozmowy. Robert poszedł oglądać — z Radygiem razem. Na każdym kroku spotkali wspomnienie, ale mimo smutku jakie ono rodziło, była pociecha w tem, że miejsce drogie, uświęcone, nie profanowała noga i dłoń obca, któraby nic nie poszanowała.
— Mój drogi, zawołał Robert, dochodząc do miejsca, w którem Matka jego siadać lubiła, a gdzie dziś stała znowu odszukana taż sama ławka kamienna, człowiek się dopiero życiem uczy, jak ma cenić posiadanie kątka własnej ziemi, z którym się wiąże pamięć pokoleń? Ileż to razy lekkomyslność, marnotrawstwo, próżniactwo... wydziedzicza nas
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.