zyskać nie potrafi i widział to, że się w swych obowiązkach długo nie utrzyma, szło mu już tylko o to, ażeby winę zerwania zrzucić na postępowanie i charakter Roberta.
Studenckie te gospodarstwo prezesowicza, wraz z dworem jego, zajmowało, jakeśmy mówili, cały, ładny dosyć domek, urządzony daleko wytworniej i wygodniej, niż dla młodego chłopaka była potrzeba. Rodzice czynili to może trochę dla siebie, bo syn ich tu reprezentował. Suchorowski, dbający we wszystkiem o popisanie się z gustem i nawyknieniami pańskiemi, miał przy gabinecie swoim, rodzaj saloniku przybranego w meble przywiezione z Browna. A choć tam one stały dawniej w oficynie, tu się bardzo wydawały paradne. Firankom w oknach całe miasteczko się dziwiło, bo miały frendzle pąsowe! obudzały podziw i zazdrość powszechną.
Professorowe obrażone niemal były tym zbytkiem arystokratycznym, który ich białym, muślinowym skromnym zasłonkom w okienkach, chciał imponować. Oprócz salonu, osobny był pokój jadalny, osobny dla nauki pana Roberta, przytykający do jego sypialni, łączący się z pokojem Suchorowskiego. Wszystko to stanowiło rodzaj apartamentu. W pokoju do nauki był obfity zbiór pomocy naukowych, globusy, karty jeograficzne, atlasy, machina elektryczna, igła magnesowa, termometr i barometr, który choć w drodze doznał szwanku i nic nie wskazywał, oprócz ułomności swojej, wisiał jednak przy oknie dla dekoracyi. Temi wszystkiemi zasobami byłby się Robert chętnie bardzo dzielił ze współuczniami, ale Suchorowski mało którego z nich, po ostrej legitymacyi, przez próg dworku przepuszczał. Prezesowicz musiał dla udzielania naukowych pomocy używać fortelu i przez ogródek do okna pokoju przyprowadzać przyjaciół, którym do wnętrza wnijść nie było wolno.
Suchorowski nie umiejącym po francuzku (bo dla niego francuzczyzna była termometrem wychowania), przystępu zupełnie zabraniał.
Pomiędzy panem guwernerem a starym sługą domu, szafarzem i ekonomem, owym staruszku łysym, w czarnej czapeczce, który się Wanderskim nazywał, zgody też i przyjaźni nie było. Wanderskiego chciał mieć pan dozorca podwładnym sobie, a stary uważał się za zupełnie niezależnego. Magistr filologii po cichu nazywał go „zgniłym grzybem.” Wanderski zaś choć mu żadnego nie dawał nazwiska, nie wiele go sobie jakoś cenił, i wbrew niemu często postępował sobie bardzo smiało, wiedząc że mu ten nic zrobić nie może, bo u Prezesowstwa miał zachowanie wielkie, zdobyte długą służbą, a Roberta kochał jak własne dziecię. Mruczał, wargi gryząc guwerner, ale ustępował, bo walki rad był uniknąć i dla ocalenia swej powagi, choć szydząc godził się na to, czego Wanderski wymagał. Stykali się z sobą jak mogli najrzadziej, ale żyli bez wybuchów i waśni, nie lubiąc wzajemnie.
Młody Robert, o ile odstręczony był od guwernera jego obejściem z sobą, o tyle z Wanderskim serdecznie był i poufale: dla niego miał miłość, okazywał uległość, przed nim jednym wynurzał się chętnie, radził i skarżył.
Co do nauki, pieszczone chłopię było nie bez pewnych zdolności i nie odstało by może od innych, gdyby mu miłość jej zawczasu wszczepiono. Suchorowski miał tylko ten talent, że mu ją obrzydził, bo w nim ona wydawała się nieznośną. Dla tego Robert szkołę nawykł był uważać za rodzaj ciężkiego nowicyatu do przebycia, któremu poddać się musiał, który przebrnąć było koniecznością, ale uczyć się nie lubił i nie miał ochoty. Połechtana próżność, doznane upokorzenie, zniewalały go czasem fałdów przysiedzieć: pamięć miał dobrą i łatwą, chwytał więc prędko co mu było potrzeba, ale w dni kilka już mu to wywietrzało znowu i w głowie nie pozostało nic.
Z licznego dosyć professorów grona, trzech szczególniej musiał Suchorowski starać się grzecznością pozyskać, bo inaczej zdobyć ich nie mógł. Zapowiedział mu po cichu Dyrektor, że ich opinje o uczniu jego nawet wpływowi żadnemu nie ulegną. Ci trzej byli, professor matematyki Falkiewicz, historyi Dobrowolski i języka łacińskiego Narymund, którego już przededworkiem widzieliśmy. Narymund nosił w herbie pogoń litewską ni mniej ni więcej, ale nikt o tem oprócz niego nie wiedział.
Falkiewicz, on i Dobrowolski grzeszyli po troszę wszyscy tem, że każdy z nich ukochaną swą naukę, miał za jedyną godną tego nazwiska. Falkiewicz utrzymywał, iż rzeczywiste, nie podpadające wątpliwości prawdy, tylko jedna matematyka dać może... a reszta są — vigilantium somnia; Dobrowolski nauką per excellentiam zwał dzieje, których poznanie było rękojmią przyszłości, bez których ludzkość wróciła by do barbarzyństwa. Narymund cały żył w klassycznym świecie i nad greko-rzymskich pisarzy nie znał nic wyższego ni doskonalszego... Tacyt był jego ideałem, rozkoszował się jego językiem, stylem, zwięzłością i wielkością charakteru. Gdyby nie oni — mawiał, musielibyśmy dziś zaczynać od tego, na czem skończyli Egipcyanie i Etruskowie... mawiał professor... wszystko po nich mamy w spadku...
Trzej professorowie kłócąc się nieustannie, żyli z sobą w największej przyjaźni. Matematyk udawał surowego, poważnego, nieubłaganego, a w istocie dziecinnej był dobroci i naiwności... Świat go straszył, życia znał mało, trwożył się rzeczą najmniejszą, a pragnąc spokoju, rad był sam za straszydło uchodzić. To mu się nie udawało, studenci tylko na żart niby się go obawiali, wiedząc że to mu robi pewną przyjemność. Dobrowolski otyły, słuszny jak Narymund, hałasował, krzyczał, mówił wiele... ale młodzież robiła z nim co chciała... Z największego impetu przechodził w śmiech i cała klassa za nim.
Narymund, którego widzieliśmy już, dowcipny był, postrzegacz wielki, sędzia trafny, a w gruncie, mimo ucinków z których słynął, najlepszy człowiek w świecie.