Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

zwał się filolog, przyszedłem za bardzo pilnym interesem i spieszę do domu...
Podał dyrektorowi rękę, w chwili gdy ów Roberta z lekka ku drzwiom salonu popychał i zabrawszy z sobą sierotkę Radyga, cicho się z nim powlókł do niedalekiego mieszkania swego.




Profesor Narymund był nieżonaty; miał podobno krewnych, ale w tej okolicy dokąd go losy zagnały — nikogo, wyjąwszy sługi, zwanego Benedykiem.., któremu właściwie on raczej służyć musiał jeszcze.
Tylko u nadto poczciwego i pobłażającego profesora Narymunda, tego rodzaju sługa mógł się utrzymać.
Benedykt był sierotą, rodem z miasteczka, ułomnym, na jedną nogę kulawym; po trzech klasach wyrwany ze szkół sieroctwem, zbałamucony i lubiący kieliszek, a gawędkę z przyjacioły, niezdatny do pracy, zuchwały w dodatku, zmarł by z głodu lub przepadł, gdyby go litość Narymunda nie utrzymywała. Naganiano mu ją, bo Benedykt nie bardzo wart był litości, lecz profesor utrzymywał, że go od zupełnego rozłajdaczenia ratuje.
W całem miasteczku znano tego hulakę Benedykta, urwis był nieznośny, plotkarz, gaduła, próżniak, lecz nie bez pewnego dowcipu, a może nim Narymundowi za swe utrzymanie płacił. Pan i sługa kłócili się codzień, co dni kilka Benedykt za służbę dziękował, miał zabierać manatki i powracał wieczorem jak gdyby nigdy nic. Często też Narymund go wypędzał — ale nazajutrz Benedykt przynosił kawę, konceptem się wykręcał i już mowy o tem nie było. Wieczorem wracał Benedykt kiedy mu się podobało, godzin nie pilnował, bieliznę pańską wydzierał; po nocach gdy chorował jeszcze go Narymund pilnować musiał.
Z tem wszystkiem lat już kilka tak przeżyli i nie zanosiło się na to, ażeby rozstać się mogli.
Skromne bardzo było mieszkanie Narymunda w drewnianej oficynie, do zabudowań szkolnych należącej, w której oprócz niego stał professor Dobrowolski z rodziną i kapelan ksiądz professor Borowik... Najgorsze z mieszkań od tyłu dostało się naturalnie Narymundowi, który ustąpił dobrowolnie wygodniejszego księdzu, a obszerniejszego koledze żonatemu. Budynek stary, z tej właśnie strony trochę był zapadł w ziemię, słońce rzadko przez gęste drzewa do izb zaglądało, było więc i przyciemno i trochę wilgotno i bardzo ubogo. Narożny tylko pokój suchszy i czyściejszy, w którym Narymund miał książki i pracował, weselej wyglądał. Poprzedzała go izba obszerna, pusta i smutna, zimą chłodna, a z niej wyjście ciemne wiodło do sypialni profesora i do opuszczonej kuchni, która służyła za schronienie Benedykowi. Tu stał jego tapczan, a raczej barłóg, kulawy stolik i skrzynka... Mało tu gospodarz gościł — w drodze już prowadząc Radyga do siebie, Narymund namyślać się począł, co z nim zrobić i gdzie go pomieści... Trudno było przewidzieć także jak tego przybysza przyjmie Benedykt, ale professor w razie sprzeciwienia się, postanowił energicznie wystąpić.
Gdyby innego środka nie było, Radyg musiał słać sobie na noc w wielkiej izbie, a na dzień się z niej wynosić. W milczeniu przebyli z chłopcem razem kilkadziesiąt kroków, oddzielających ich od oficyny. Była to chwila, w której Benedykt rzadko, a raczej nigdy w domu się nie znajdował. Wyjątkowo tego dnia po weselu przyjaciela, na którem za wiele dokazywał, spał już od kilkunastu godzin, profesor zrana się go dobudzić nie mógł, sądził że we dnie sam może oprzytomnieje, lecz Benedykt czuł się jakoś niezdrowym, wyrzekł się obiadu i pozostał do wieczora na swoim tapczanie. Profesor wszedłszy do wielkiej izby i zostawiwszy tu sierotę, sam udał się do Benedykta, którego dobrze za rękę ciągnąć musiał, nim go ze snu głębokiego wyprowadził.
— Cóż to znowu jest? zwolna rozespane przecierając oczy odezwał się sługa — pan profesor już nawet skołatanego chorobą nieszczęśliwego człeka nie chce poszanować?
— Wstawaj obrzydły pijanico — odparł Narymund, dosyć tego wylegania się — na nogi mi zaraz... Co za choroba? pochmiel z wczorajszego wesela!
— No, a choćby? opierając się obiema rękami i podnosząc oczy zuchwałe rzekł Benedykt — gdyby i tak — pan profesor przez miłosierdzie by powinien inaczej z kaleką postąpić?
— Cicho! i świecę mi zapalić! Dosyć tego hultajstwa! powtórzył profesor.
— A! to już tak! już tak! rzekł zwlekając się Benedykt — dobrze że wiem... tam gdzie nie ma żadnej delikatności dla edukowanego człeka, który był wart lepszego losu, tam ja służyć nie mogę... klnę się... nie mogę. Wolę u żyda.... od tej godziny idę....
— A no! dobrze! dobrze! zrobisz mi prawdziwą łaskę, uwalniając od siebie — aby tylko prędko...
Benedykt spojrzał i rozśmiał się.
— Pan profesor nie wierzy?
— Nie mam czasu wdawać się w rozprawy, zabieraj manatki i fora ze dwora... Cierpiałem dosyć, raz temu koniec być musi... twoje miejsce już komu innemu oddane...
— Ciekawym? spytał obojętnie Benedykt — ziewając i usta sobie zatulając jedną ręką — któż to taki co zastąpi Benedykta?
Narymundowi cierpliwości zabrakło.
— Ruszaj precz! zawołał tupiąc nogą...
Chwila milczenia uroczystego nastąpiła po tym wybuchu. Benedykt z łóżka się nie ruszył.
— A no, zobaczymy! zobaczymy czy to tak sługę uczciwego, który się żadnym nie skalał występkiem, można wśród roku na bruk wyrzucać — przecież są prawa i sprawiedliwość. Ja się nie ruszę... słowo daję, nie pójdę dla tego samego, że mnie profesor wypędza... Miałem zamiar pana opuścić, ale kiedy tak, otóż nie....
Narymund założył ręce na piersi, popatrzał, splunął i wyszedł. Cóż było począć? Musiał szaleńca zostawić aż się wyszumi.
Sam zapalił świecę, i powrócił do izby. Radyg stał tu w kącie i płakał po troszę, nie wiedząc jakie go nowe losy czekały. W pustym pokoju tym, który udawał bawialny, była tylko stara ogromna sofa, stół i kilka stołków niedobranych. Na kominie zegar staruszek w drewnianej oprawie z alabastrowemi ozdobami, od lat niepamiętnych pokazywał kwadrans na piątą.
Postawiwszy łojówkę na stole, profesor siadł na sofie, przywołał sierotkę, pogłaskał go po gło-