łogów, musiałaby je z sobą wnieść do nowego gniazda...
— Hrabianka Eliza — przerwał Lambert — pomimo to wszystko... jest dla mnie i dla innych zagadką. Być bardzo może, iż we krwi i w duszy ma zarody tego, co wzięła w spadku smutnym po hr. Julii; lecz — ciociu kochana... któż zaręczy za to, że płochość nie obudziła w niéj wstrętu i że właśnie, to co mogło być zarazą, nie stało się dla niéj lekarstwem?
Kasztelanicowa aż się zerwała z siedzenia i załamała ręce.
— Lamciu! mój najdroższy! co ty mówisz! przerażasz mnie! Ledwie moim uszom wierzę! Jesteś więc już tak zaślepiony, że się ważysz na sofizmat najnieprawdopodobniejszy!
Uśmiechnął się Lambert.
— Kochana ciociu — rzekł, — nie jest to przypuszczenie tak nielogiczne jak się zdaje. Nie widzimyż codzień dzieci rozrzutników skąpcami i vice versa? Nie możesz rażąca płochość obudzić wstrętu?...
Dodam i to jeszcze, że moja hypoteza nie jest zupełnie bez podstawy. Mało znam z blizka Elizę, lecz dopatrzyłem w niéj pewnych oznak, które mnie na ten pocieszający domysł naprowadziły. Żem wcale nie zaufał mu i nie użył go na wyekskuzowanie mojéj słabostki
Strona:PL JI Kraszewski Ciche wody.djvu/102
Ta strona została skorygowana.