kąd iść i przykro, trudno, a matka w kwiatki, wonie i śmiechy.
— To prawda! westchnął Lambert... Próżno się łudzić... niestety!
Rozmowa zdała się wyczerpaną, gdy hrabina odezwała się głosem weselszym:
— Nie pytam cię, jak byłeś przyjęty?
— Dosyć uprzejmie i dobrze, odparł Lambert, z jakimś wstrętem wstrząsając ramionami.
Staruszka miała na ustach jakieś pytanie, i zamilkła wracając do swéj roboty.
— Zastałaś tam kogo? przebąknęła cicho.
— Byłoby niesłychaną rzeczą, żeby w godzinie przyjęcia u hr. Julii salon kiedy był pusty... odpowiedział Lambert. Znalazłem już tam pięknego Zdzisia, a przesunęli się późniéj: pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio... Przyznam się mamie, że może zapominam o kim, bo... byłem w jakimś humorze, roztargniony.
— Mów: zazdrosny!
— Ale, nie! przerwał syn; o pięknego Zdzisia szepleniącego tak przyjemnie, wstydby mi było być zazdrosnym, inni zaś, mama się domyśli, wszyscy otaczali tron królowéj, to jest hrabiny Julii, która nawet obok córki tak była świeżą, piękną, wydawała się młodą, błyszczała dowcipem i zdolnością, że oprócz mnie może, wszystkich zachwycała. Jeden Zdziś
Strona:PL JI Kraszewski Ciche wody.djvu/15
Ta strona została skorygowana.