a razem rubaszną. Strój świeży, lecz zaniedbany, dowodził, że mu nie szło wcale o potrzebną ubogiemu oszczędność. Wychodzący z dobrego obiadu wśród wesołych koleżków dziedzic wielkich dóbr, przyszły spadkobierca milionów, nie inaczéjby wyglądał nad tego kancellistę, który żył długami, pożyczkami, kosztem cudzym i ofiarami siostry...
Przywitanie ze strony jéj było, po piérwszém spojrzeniu na niego, trwożliwe, z jego strony poufałe i lekceważące...
— Widzisz, że nie zapominam o tobie, rzekł rzucając się na krzesło, do stojącéj przed sobą siostry — choć, doprawdy, każda wizyta w tym pałacu krew we mnie burzy i kosztuje mnie wiele.
Aniela nie odpowiedziała.
— Szczęściem, ciągnął młodzik wyciągając się na siedzeniu i rzucając cygaro na podłogę — nie spotkałem ani Spartańczyka Lamberta w dziedzińcu, ani świętéj matrony w korytarzu!
Na twarz Anieli wystąpił rumieniec oburzenia.
— Dolciu! zawołała żywo: jeszcze cię raz proszę — takich wyrażeń przy mnie sobie nie pozwalaj. Wiesz ileśmy im winni, ty zwłaszcza, i jakeś im się wypłacił... To się nie godzi.
Odstąpiła krok w tył.
Strona:PL JI Kraszewski Ciche wody.djvu/51
Ta strona została skorygowana.