ranny... dostał się w ręce nasze... Co dziwniejsza, pochwycono kobietę, po męzku przebraną...
Frejer, który już historyą tę z rana słyszał, wyraził podziwienie swoje nad zuchwalstwem tych ludzi...
— Nigdzie niéma spokoju nad granicą, — rzekł aforystycznie Plowe, — darmo go nawet żądać... a u nas nigdy téż nie będzie, bo stosunki ludności, po obu stronach osiadłéj, łączą ją z sobą... Łatwo ściganemu się schronić i być ukrytym... Dlatego téż większa pilność i nadzór nad osiadłymi po-nad granicą wielce-by się zalecały. Mówią, że właśnie mają być obmyślone środki.
— Nareszcie, — zawołał przybyły, rad, iż tak szczęśliwie zagajała się rozmowa. — Dla nas, cośmy tu żyć zmuszeni, będzie to wielkie dobrodziejstwo... ale jakież środki nowe...
Plowe, pykając, popatrzy! na mówiącego, jakby usiłował odgadnąć, czy był już uwiadomiony o czém i chciał go tylko wyciągnąć na słowo.
— Środki nowe, — rzekł poważnie, — będą zapewne tylko staremi i zapomnianemi, a odświeżenia potrzebującemi. Nic nowego pod słońcem.
— Mówią o jakich? — pytał Frejer.
— Ludzie odgadują, jak zawsze, — rzekł stary, popijając piwem aforyzm.
— Należało-by naprzód graniczny pas z włóczęgów oczyścić, — dodał Frejer.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/102
Ta strona została skorygowana.