— Idzie o to, jak? — mówił Plowe. — Mieszkasz na saméj granicy i najlepiéj to wiész, że gdy w czasie gorącym żniw lub sianokosu potrzeba ci robotnika, a przyjdzie się tanio nastręczyć zdrowych rąk para, nie będziesz pytał o pieczątkę...
Frejer głową kiwnął.
— Potrzeba-by środków bardzo energicznych, — mówił daléj Plowe.
— Nam dziś na energii nie zbywa. — Plowe zmilczał i popił piwem, bo unikał wszelkiego sądu o czynnościach, z góry nakazywanych.
— Potrzeba-by zdobyć się na to, aby wszystkich obcokrajowych precz wygnać, — dodał Frejer, probując gruntu...
Lecz próba się nie powiodła z razu; urzędnik milczał, bilardowe kule stukotem swym przyjemnie ucho jego łechtały.
Po długiéj pauzie dopiéro, zwrócił się poważny Plowe do mówiącego i rzekł cicho:
— Słyszałeś już waćpan!
— Coś nie-coś, — rzekł Frejer, — ale nie rozumiem, co się gotuje, i lękam, aby nam się naprzód we znaki nic dało...
— Wszyscy się ofiarą jakąś do ogólnego dobra przyczyniać powinni, — dodał Plowe...
— I gotowi są do niéj, — potwierdził Frejer, — ale, chcąc otrzymać skutek, trzeba raz się do tego wziąć radykalnie.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/103
Ta strona została skorygowana.