tek, nie dla jędrnego i krzepkiego narodu. Niech się nas boją... nie dbam, że kochać nie będą!
Z zapałem wielkim wygłaszał to Frejer, aż kilku bilardzistów z kijami na ramionach stanęło go słuchać.
— Frejer! — odezwał się jeden — powtarzasz to, co inni pisali i mówili; rzeczy to nie nowe. Znamy to wyznanie wiary... Zestarzało...
— Takie moje przekonanie... — potwierdził Frejer.
Solinger popił piwem i patrzał na sąsiada obojętnie.
— Moja natura taka, że ja z nienawiścią w sercu, z gniewem i żółcią, żyć-bym nie mógł, bo-by mnie to struło — odezwał się do Plowego. — Mnie się téż zdaje, że gdybyśmy z Polakami obchodzili się łagodniéj, uśpilibyśmy ich, a tak, rozjątrzamy i utrzymujemy w nich nienawiść ku nam. Winni oni może, iż nam niepotrzebnie dojadają, ale my więcéj stokroć, bo oni słabi, a my mocni jesteśmy. Dawno-byśmy pokój mieli i Poznańskie-by niemieckiém się stało, gdybyśmy łagodnością starali się ich pozyskać.
Frejer ramionami poruszył.
— Zupełnie naodwrót — odparł. — Gdybyśmy nie byli nadto dobrzy, a nie przebaczali, wszyscyby mówili po niemiecka i nie śmiał-by żaden takich mów zuchwałych prawić w parlamencie.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/108
Ta strona została skorygowana.