Plowe, który pykał, z fajki dym ciągnąc z trudnością, a oczy trzymał wlepione w podłogo, słuchał sporu, nie mieszając się do niego, ale krzywiąc się zarówno, gdy Frejer zapowiadał wojnę, a Solinger apostołował do zgody.
Pociągnął wreszcie za połę bliżéj stojącego Frejera i rzekł mu z powagą urzędnika:
— Dość bo tego! Nie wypada w miejscach publicznych takich sporów głośno sobie pozwalać.
Frejer już był zburzony, a zdawało mu się, iż tak się zasługiwał patryotyzmem swoim, że starego nie posłuchał. Solinger, jako przyjaciel Lubachowskiego, był mu dawno nienawistny.
— Przepraszam — zawołał, ręce wkładając w kieszenie i nadymając się — ja nie myślę taić moich przekonań, a mam sobie za obowiązek zbijać szkodliwe i fałszywe pojęcia, które drudzy krzewią. Należy tych słodkich patryotów zdemaskować.
— Hę? — zapytał Solinger, podnosząc głowę — do kogo-to waćpan pijesz?
— Do was, do was, do przyjaciela Polaków i pana Lubachowskiego! — zawołał Frejer. — Ale nie długo już będziecie śmieli głosić podobne ewangeliczne pryncypia... Trzeba będzie albo przeciwko nim iść, albo razem z nimi precz!... bo my dłużéj tu Polaków cierpiéć nie chcemy...
Solinger, zdumiony tém wystąpieniem, milczał chwilę.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/109
Ta strona została skorygowana.