Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

— Panie Frejer — rzekł w końcu — wytłómacz mi, co to ma znaczyć? Myślisz ztąd rugować, jak widzę, tych, co dawniéj, niż my, siedzą? Zkąd-że do tego prawo? Kto wam pomagać będzie?...
— Przecież to nie jest tajemnicą — odparł Frejer — że się prawo nowe gotuje... które nam oczyści te naszę ziemie z takich Lubachowskich i Dydaków, a nawet z takich, jak wy, patryotów!
— Oho! oho! — odparł Solinger — miałożby to być prawdą?
— Zobaczycie i przekonacie się — począł coraz bardziéj rozjątrzający się Frejer, który śmiech widział na twarzach graczy bilardowych, a wielkie oburzenie na panu Plowe. — Zostanie uchwalone prawo, które nam da oręż do pozbycia się przybłędów, jak Lubachowski...
— No i... Solingerów téż? — podchwycił, wskazując na siebie, sąsiad.
— Kto wie? — zamruczał Frejer. — Ojciec wasz, czy dziad, przybłąkał się tu z prowincyi nadbałtyckich... Matka, czy babka, była z polskiéj rodziny... Nie należycie do nas...
Solinger pobladł.
— Jeżeli ma tu przyjść panowanie takich ludzi i takich zasad, jakie ty głosisz, wolę ztąd wyjść z torbą i o kiju, niż z wami pozostać.
Plowe napróżno ich hamował.
— Ja to wiem — zawołał — że tacy ludzie, jak