wszech stron, a każde pytanie było jakby pokręceniem klucza, który upust otwierał.
Huba, który przyjmował cały tutejszy świat urzędowy, wiedział, że nie powinien był ani się odzywać przeciwko temu prawu, ani boléć nad skazanymi, ani biedować, że mu dużo ludzi odpadnie. Milczał, chociaż w ciasném kółku, jak tu teraz z córką i Chodzibojową, odtwarcie wyznawał, że to będzie — ruiną.
— Ale, czy bo my mamy im dać wszystkich co do nogi powypędzać, jakby oni chcieli? — zapytała Krzysia. — Albo to niéma sposobu się trochę wykręcać?
Huba ogromne ręce namulane rozłożył, jak dwa wachlarze, i rzekł:
— A jakiż na nich sposób? Na nich niéma sposobu...
Uśmiechnęła się Krzysia.
— Pomówimy o tém — odparła — ale naprzód, w czyich tu rękach będzie spisywanie nas nieszczęśliwych?
— Wszyscy będą do tego użyci — rzekł Huba. — Rozumié jéjmość? Gdyby był jeden, hm... ale tu się jeden drugiego będzie obawiał i wystrzegał. W dodatku rozbębniono, że to sprawa gardłowa, że kanclerz na to nastaje, więc na wyprzódki wszyscy zechcą mu służyć — z samego strachu...
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/144
Ta strona została skorygowana.