Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

Noc była bez-księżycowa, wietrzna i ciemna... rodzaj mgły zimnéj, jesiennéj, gęstéj, nie dawał ani oku przebić mroków nocnych, ani piersiom swobodnie odetchnąć.
Kiedy-niekiedy powiew wiatru wstrząsał atmosferą i gałęziami drzew, które, zaszeleściawszy żałobnie, opadały skruszone niemocą... Głosy żadne nie rozlegały się wśród tego powietrza ołowianego; martwa cisza zalegała ziemię... Na niebie żadna zmiana nie zwiastowała, ażeby to uśpienie śmiertelne miało się rychło zakończyć...
Na nagich gałęziach drzew i suchych liściach, które mróz wczesny zwarzył na nich, zwolna osiadała wilgoć, do śmiertelnego potu podobna... Wszystko spało lub uciekło gdzieś z tego świata, który czuć było zgnilizną i trupem.
Na granicy tylko, którą gdzie-niegdzie oznaczały słupy pochylone, z deskami o napisach nieczytelnych, czasami jakiś szmer cichy, stłumiony, przerywał milczenie, ale, zaledwie pochwyciło go ucho, ustawał nagle, i znowu cisza długa powracała...
Konne i piesze straże stały na swych stanowiskach, nadstawiając ucha, znużone, niekiedy ziewaniem tylko broniąc się od snu, a chodzeniem od obezwładnienia. Wilgoć przechodziła ich do kości... straszniejsza i zimniejsza od mrozu...
Wszyscy oni wiedzieli, że takie noce bywały często najpomyślniejszego obłowu zwiastunami, za-