Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/160

Ta strona została skorygowana.

Szara, nieruchoma postać człowieka, spać się zdawała, wrosła w to drzewo... Nagle, wśród głębokiéj ciszy, szelestem zbudziły się dalekie podszycia lasu... Szedł on, zbliżając się, jakby olbrzymi wąż sunął przez te gąszcze... Straż już była zbudzona i cichy ptaka poświst począł wtórować szelestom... Wszystkie te szmery z kolei to ustawały, to się wznawiały, a w końcu coraz przyśpieszonym biegiem okalać zaczęły sosnę i człowieka, który stał ciągle nieporuszony... Na całéj linii granicznéj, gałęzie krzaków, jakby życie jakieś w nie wstąpiło, drgały niespokojne... Wiatr, jakby w spisku z tym tajemniczym ruchem na ziemi, zaszumiał górnemi sosen gałęźmi...
Nagle bolesny krzyk rozdarł powietrze i przywalony ciężarem jakimś, na-pół przerwany — ustał. W ciemności błysnęło... rozległa się wrzawa, w któréj nic nie można było rozeznać, oprócz walki, duszenia, jęków i przekleństwa... Człowiek z pod drzewa siedział na piersi u stóp jego leżącego i wijącego się w boleściach napastnika... Okrzyk, nie tłumiony już, i nawoływania skupiły nadbiegających.
Jeden z nich zapalił pęk nagotowanego łuczywa, z którego razem buchnęło płomię i czarny dym gęsty...
W świetle téj zażegniętéj pochodni dostrzedz naówczas było można, co pozostało z nocnéj napaści