Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

i walki... Część przemytników, nieścigana, rozbiegła się po lesie, aby wpaść w ręce wcześnie przygotowanych straży. Szpica ich sama, okolona, objęta, padła w połowie pod razami zasadzki, a druga, sznurami pętana, wyrywała się, oglądając próżno za pomocą.
W długich butach, z flintą na plecach i rewolwerem na pasku, bez czapki, bo ją gdzieś stracił śród lasu, stał, śmiejąc się, Dydaś i, schylony nad leżącym na ziemi człowiekiem, z uszanowaniem udaném witał go. Schwytany, mały, blady, z oczyma krwawemi, rzucał się, usiłując rozerwać pęta...
Był to Frejer. Na ustach, jakby lekka piana na koniu zmęczonym, występowała ślina, krwią zabarwiona...
Około nich nie było nikogo... Podział więźniów, snadź dobrowolny, Frejera pozostawił w rękach Dydasia.
Scenę tę oświecało dogorywające już łuczywo... Płomyk jego igrał chwilkę po węglach... zgasł potém... jeszcze chwilkę biegały po nich iskry czerwone... i wszystko ciemność znowu okryła.
Pod sosną słychać było ruchy, szmery, szeptanie tłumione, potém stąpanie konia ciężkie... krok jego nieśmiały i powolny i — cisza znowu...
O kilka staj od miejsca, w którem rozegrała się ta scena między dwoma zaciętymi wrogami, stała chata bez drzwi i okien. Dydaś, który związanego,