z postronkiem na szyi, siedzącego na koniu, prowadził Frejera, stanął przed nią... Dopomógł zsiąść więźniowi i, popychając go przed sobą, wcisnął do pustéj chałupy. Freyer oprzéć się nie miał siły, jęczał tylko... Dydaś, sznura, na którym go prowadził, nie puszczając, szukał już około siebie stoczka i zapałek... Zabłysło światełko... Frejer zakrył sobie oczy... Oglądał się dokoła, a stróż, odgadłszy myśl jego, popchnął go w róg chaty i pogroził...
W tém kroki nadchodzącego słyszéć się dały... Był to Chodzibój i pisarz ze wsi sąsiedniéj.
Frejer oczy sobie zakrywał napróżno. Przybywający witali go śmiechami i niemieckiemu komplementami; tylko Dydaś milczał. Gotował on papier i pióra...
Walka stanowcza tu się dopiéro rozpocząć miała.
— Widzisz waćpan, panie Frejer, że ja was zgubić nie chcę; bo gdybym chciał, dość-by mi było oddać was w ręce straży, a ja właśnie was z nich wykupiłem.
— Cóż ty chcesz za tę usługę? — zawył Frejer — wiem, że skórę zedrzesz ze mnie, boś długo na nią czyhał.
— Ani skóry twojéj, ani pieniędzy nie chce — odparł Dydaś — ale spiszemy protokół tego, co się stało, a wy go z nami podpiszecie. Podżegaliście na nas urząd, aby Lubachowskiego i ile jest sług
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/162
Ta strona została skorygowana.