Wszyscy potém razem z pustéj chaty wyszli do lasu, którego gałęźmi wiatr poruszał, otrząsając z nich coraz gęstsze deszczu krople...
Na folwarku spali wszyscy, czeladź pogasiła światła i popiołami pozasypywała ogniska; tylko w sypialni Chodzibojów świeczka się paliła, a jéjmość, na łóżku swém napół siedząc, wpół leżąc, przysłuchywała się powstającemu wiatru szumowi, który przerywało bicie kropel grubych deszczu o szyby. Nie mogła spać, a jednak tak już była kilku bezsennemi nocami znużoną, że co chwila oczy się jéj zamykały i głowa na piersi opadała. Lecz natychmiast przebudzona, nastraszona, wstrząsała się z téj snu niewoli i poczynała modlić.
Na przyzbie folwarcznéj pies zawarczał cicho... ciche kroki się zbliżały... Krzysia powstała, otwarła najbliższe okno i przytłumionym głosem, nagląco, błagalnie, odezwała się:
— To wy? to wy?
Z daleka na to odpowiedziało ciche uderzenie w dłonie... i Krzysia, okno zostawując otworem, wybiegła...
Chodzibój po starszeństwie przodem puścił Dydaka, w obszarpanéj opończy, z podrapaną twarzą, z roztrzęsionemi strasznie włosami, ale śmiejącego się tryumfem.
Trzymał on na dłoni pół-arkusza papieru, który z uszanowaniem oddawał ekonomowéj.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/165
Ta strona została skorygowana.