wę Jana Kazimierza po abdykacyi, która już łzy staremu wywołała na powieki. Ocierając je, zwrócił się do niéj z powitaniem.
— Cóż ty mi przynosisz, ranny ptaszku?
Krzysia go w rękę pocałowała.
— Spodziewam się, że nic złego? — rzekła z wyrazem dumy — mamy jednym mniéj nieprzyjacielem... Mąż mój i Dydak pochwycili wczoraj Frejera na gorącym uczynku u granicy z przemytnikami. Wszystko było przygotowane. Frejer musiał protokół podpisać... i teraz go mamy w ręku. Jeśli nam szkodzić zechce, choćby w najmniejszéj rzeczy...
Skrzywił się stary Lubachowski.
— Cóż to znowu? to jedyny sposób, ażeby stał się dla nas nieubłaganym wrogiem... Teraz miarkuj to sobie... złodziejem jest, bo skarb okrada, a my, nie skarżąc go, idziemy z nim do spółki dla wyzyskania we własnéj sprawie... Nieczysta rzecz, moja Krzysiu!... nieczysta... Ja o tém wiedziéć nie chcę, a ty téż nie powinnaś się mieszać, ani męża, ani Dydaka do takich brudnych spekulacyi prowadzić.
Westchnął staruszek. Krzysia słuchała go, trochę zawstydzona... i zmieszana.
— Mój jegomościuniu — rzekła — niech tak będzie, jak wy postanowicie... Dobrze, żeby się Frejer obawiał, choćbyśmy mu nic zrobić nie mieli. Z nie-
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/167
Ta strona została skorygowana.