Wszyscy stali zbici w gromadkę i coś miedzy sobą cicho a ostrożnie rozpowiadali.
Piwno-bilardowe towarzystwo było dnia tego w wielkim komplecie. Oglądano się ku drzwiom i ilekroć w nich przesuwający się pokazywał Huba, wszyscy milczeli, albo zwracali się ku bilardowi, na którego suknie kule jeszcze zakończenie ostatniéj partyi zbiorowéj oznaczały...
— Nigdy w święcie się tego nie spodziewałem — mówił jeden z urzędników. — Nim się ten kąt zaludni, a nie zdaje mi się, ażeby to prędko nastąpić mogło, będzie istna pustynia i ruina...
— Ale — odparł drugi — niesłychana nieopatrzność tych ludzi winna tému... Niektórzy widocznie ocalić-by się byli mogli z łatwością, gdyby cokolwiek przezorniejsi byli...
— Któż tu zostanie? — szepnął dragi. — Ja nie znam ani jednego, którego-by precz wysadzić nie można... choć niektórych synowie służyli w wojsku...
Ruszano ramionami.
— Wyjątki i modyfikacye nastąpić muszą — rzekł inny.
— Nie sądzę — odparł milczący dotąd posiwiały już urzędnik — prawo to, może nie tyle dla dotykalnych swych następstw, jak dla moralnego wrażenia, które uczynić musi, zostało ukute. Zaprze ono drogę nowemu napływowi... Dlatego nielitościwém być musi, i nie oszczędzi nikogo... Wié o tém dobrze,
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/192
Ta strona została skorygowana.