— Jakim sposobem? — odparł ksiądz, nie przerywając roboty — kiedy on tu przybył z Królestwa?
— Ale mówią, że w Księztwie się rodził — dodał Dydaś. — Nasza ekonomowa zaklina się, że sto razy to słyszała, iż rodzice pańscy mieszkali w Księztwie i on tu miał przyjść na świat. Ano, metryki niéma...
— Niéma? — zapytał dziekan. — To mi ciekawą dopiéro rzecz powiadasz! Niéma metryki? czyż to być może?
— Słyszałem to z ust pana — odparł Dydaś — iż nie wié nawet, gdzie na świat przyszedł...
Dziekan zamyślił się i karty, które trzymał w ręku, wysuwały się z nich. Spojrzał na lata, poznaczone na marginesie, utkwił w nie wzrok i nierychło podniósł go na Dydasia.
— Ileż sobie pan wasz lat liczy? — zapytał.
— Ja sądzę z tego, com słyszał, że chyba blizko mu do ośmdziesięciu — odezwał się Dydak. — No, i w tym wieku, gdy już spocząć-by się należało, my z nim Bóg wié dokąd ztąd podróżować będziemy musieli... Znosi on to, jak wszystko, co go spoka, poddając się woli Bożéj; ale, mimo pobożnéj rezygnacyi, ja się lękam, aby tęsknota za tą kochaną Lubachówką nie dobiła go.
— Porzuć-że! — zawołał dziekan — jeszcze do wygnania i wyganiania nie przyszło, a Pan Bóg łaskaw na sługi swoje...
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/200
Ta strona została skorygowana.