Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

módz nie chciał do dalszego prowadzenia życia na téj stopie... Wszystko to jest manewrem, aby skąpca zmusić do dopomożenia synowcowi...
— Ale on grosza nie da! ja go znam! — przerwał ktoś z końca stołu.
— I ja go znam: jest równie skąpy, jak dumny — dodał inny — duma zwycięży... Synowiec jego reprezentuje rodzinę...
— A! a! — rozśmiał się inny — skąpiec obliczył, iż wygodniéj mu będzie reprezentować ją samemu.
Śmiano się i zakładano.
Ktoś począł o cukrowarniach i cukrze; ale słodka rozprawa nie trwała; cukiernicy złe robili interesa, cukier spadał...
Lubachowski i Rochowski mieli sposobność przysłuchać się najrozmaitszym ciekawym relacyom; tylko już o prawie, dla którego się zjechano, mowy nie było. Wszyscy się czuli przez nieustanne zajęcie niém znużonymi.
Obiad z deserem i kieliszkami przeciągnął się tak długo i przybrał charakter tak odmienny od celu zgromadzenia, że w końcu zapomniéć było można, po co się tu zjechali owi obywatele, mający ratować ojczyznę.
Po obiedzie, stoliki do kart już stały przygotowane, przy czarnéj kawie mowa była o stadninie jednego z tych panów.