Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

Lubachowski, nie pożegnawszy nikogo oprócz starego Rochowskiego, wysunął się szukać swojéj bryczki, i pogrążony w sobie, modląc się nie ustami, ale duchem, pojechał do domu.
Nieopodal od dworku uderzyło go to, że w oknach zobaczył światło i służbę swą, kręcącą się około ganku. Było to czémś tak dla niego niezrozumiałém, że, stanąwszy u ganku szukał oczyma... czy się gdzie nie paliło.
W tém cień stanął przed nim, którego rozpoznać nie mógł, i córka rzuciła mu się na szyję.
Obok niéj stał dorosły chłopak, którego on nie znał: Grześ towarzyszący matce.
Lubachowski na wstępie się rozpłakał, nie śmiał pytać, ale głos wewnętrzny mówił mu, że przybycie córki i wnuka, jak on sądził na pożegnanie, zwiastowało zbliżające się niebezpieczeństwo.
Spoglądał z czułością na Grzesia, który miał coś z rysów matki i typu polskiego; ale wychowanie pruskie, karność żołnierska, zrobiły z niego istotę zupełnie różną od tego, co starzec we wnuku znaléźć się spodziewał.
Na twarzy córki ostatnie miesiące straszliwie się wypiętnowały. Oczy miała wpadłe a powiększone, policzki pofałdowane, usta zaciśnięte, skórę na skroniach jakby przyschłą do kości... Cierpienie malowało się na niéj ze straszliwą wyrazistością rozpaczy.