Grześ, który czuł, że w jego przyszłém przeznaczeniu zajść musiała zmiana zupełna, po całych dniach się uczył po polsku...
Z Berlina w końcu listy i wiadomości nadchodzić przestały.
Matka nie obawiała się nic dla syna, chciała choć jego miéć swoim.
Grześ nie spowiadał się przed nią, że, jako wychowaniec szkoły, do któréj był wpisany, niemal dezerterem się stał, na termin nie powróciwszy. Spodziewał się razem, że ojciec go od następstw zuchwałéj samowoli obroni. Matka nie rozumiała ani doniosłości tego kroku, ani niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Spokojnie więc było w Lubachówce, na pozór przynajmniéj, gdy jednego dnia, około południa, wpadła zmęczonemi końmi powracająca z miasteczka ekonomowa i, nie zrzuciwszy z siebie nawet przyodziewku, pobiegła do Treubergerowéj, która się tu w jednym ciasnym pokoiku mieściła.
— Jéjmościuniu — zawołała od progu zadyszana — jéjmościuniu, na miłość Boga... niech się panicz schowa, albo ucieka. Z miasteczka jadą po niego, jak po dezertera... nie wiem kto, żandarmy, czy coś!
Z krzykiem matka rzuciła się, wołając na głos syna, który z książką chodził po bawialnym pokoju. Słysząc wołanie, nadbiegł Grześ.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/237
Ta strona została skorygowana.