Huba nadjeżdżającą wyszedł powitać do stajni, w któréj ona ze swéj bryczki wysiadła. Chciał jéj okazać współczucie, ale się obawiał, wolał więc bez świadków spotkać ją i rozmówić się.
Pomógł jéj naprzód do wydobycia się z wózka, postawił na ziemi i, przewidując pytania, opisał, jak się znajdował przywieziony młody Grześ, i jaką mu się potém wydała, pośpieszająca za nim, matka. Zaręczył Krzysi, że tak była pewną, iż synowi się nic nie stanie, że — nawet nie płakała. Ekonomowa uśmiechnęła się; wiedziała ona najlepiéj, co to znaczyło. Łzy były-by jéj wydały się mniéj strasznemi.
Zaledwie uściskawszy Rózię, poszeptawszy coś z Hubą, nakazawszy konie popasać i miéć gotowe, ekonomowa puściła się do miasteczka. Była to godzina, w któréj wszyscy urzędnicy jeszcze się w domu znajdowali. Nikt nie śledził ruchów Krzysi w tym labiryncie uliczek błotnistych, ciasnych, wielkiémi ogrodami poopasywanych, wśród których nowe i porządne domy sąsiadowały z na-pół rozwalonemi chatkami, i nikt téż odgadnąć-by nie mógł, co jéj kroki w różnych kierunkach: w najrozmaitsze kąty, prowadziło. Gdy w kilka godzin potém powróciła do Hubów z twarzą zarumienioną zmęczeniem, nie spytał téż jéj nikt, gdzie była.
Konie stały zaprzężone. Krzysia prosiła o trochę kawy i kawałek chleba z masłem; pożarła je zgłodzona i, żegnając Rózię, szepnęła jéj:
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/252
Ta strona została skorygowana.