Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

i nieledwie powiedziéć było można, iż jedni drugich się obawiali.
Baur siedział milczący, Plowe mówił o rzeczach obojętnych, a gdy Solinger, zbyt otwarty, zagaił co o stanie obecnym, rozpierzchali się wszyscy...
Bardzo wielu Niemców w sąsiedztwie, mających nabytą własność, którym dotąd było niezbyt źle, tak jak było, obawiali się, aby stan kraju w ogóle się nie pogorszył.
Godzili się oni z Solingerem na to, że są ognie, których poruszać nie trzeba, aby ich nic rozżarzyć niezręczném gaszeniem. Nie każdemu to dogadzało, że ze spokojnego rolnika miał się przedzierzgnąć na wojownika i stać dzień i noc na czatach. Trudno było wymagać miłości po tych, którym się nielitościwie dojadało. Modus vivendi, wyrobiony latami, był znośnym, w przyszłości zapowiadały się nieprzebłagane nienawiści... Z dnia na dzień ci, co się znali dawniéj, stawali się sobie obcymi.
Kilku tylko takich, jak Frejer i Brause, spekulantów, którzy myśleli o tém, aby zarobić i na patryotyzmie, i na nieszczęściu cudzém, cieszyło się i poruszało w mętnéj wodzie.
Frejerowi Dydak spać nie dawał. Nie obawiał się on jego denuncyacyi w sprawie przemytnictwa, bo gotów był wszystkiemu, aż do podpisu własnoręcznego, kłam zadawać, zarzucając fałsz dowodom, podyktowanym nienawiścią; ale się lękał gwałto-