starego pana, zatrwożył go. Ale na twarzy jéj nie było ani smutku, ani niepokoju, raczéj jakieś zdumienie i poruszenie nadzwyczajne.
— Cóżeś tam takiego przywiozła? — zapytał stary.
— Sama nie wiem... — odparła Krzysia — nie chce mi się wierzyć tému, co przywożę...
— Jeżeli co dobrego, i ja nie uwierzę — rzekł stary — ale cóż to jest?
— Metryka pańska się znalazła!... — zawołała Krzysia.
Spodziewała się niepomiernéj radości. Lubachowski, nie ruszając się z krzesła, głową potrząsnął.
— Co bo pleciesz... nie może być! — zamruczał — bałamuctwo jakieś... Powiadam ci, to być nie może...
— Jakże nie może, kiedy mi sam ksiądz dziekan to oznajmił — dodała Krzysia — że, dni temu kilka, dostał dotąd nieprzeglądany zeszyt, w którym proboszcz zapisywał w krótkości metryki, i w nim znalazł, pod tym rokiem, który właśnie przypada na wiek pański, zapisaną metrykę Grzegorza-Jacka Lubachowskiego, syna Tadeusza-Ignacego i Melanii ze Zgórskich...
Dotąd ostygły i oniemiały starzec, ręce podniosłszy, uderzył w nie.
— A toć cud chyba! — zawołał — bom ja pra-
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/264
Ta strona została skorygowana.