wie pewien był, że się tu nie urodziłem, anim był chrzczony... Gdzież? jak?
To mówiąc, Lubachowski, drżący począł wołać chłopaka, Tomka, aby mu przygotował ubranie.
— Moja Krzysiu — zawołał — niech mi jakie konie założą; pojadę sam się przekonać! To mi się w głowie nie mieści.
— Proboszcz sam powiada, że nie wié, jak mógł to dotąd prześlepić, bo dziesięć razy te arkusze metryk przepatrywał, a nie widział nic...
Stary pomrukiwał coś niezrozumiałego; Krzysia bladła i rumieniła się.
— Jeżeli pan chce jechać, niechże z sobą weźmie Dydaka — rzekła — bo ja samego nie puszczę.
— A co mi się ma stać? — rozśmiał się trochę weselszy Lubachowski — ja się już niczego nie boję...
Krzysia pobiegła konie kazać zaprzęgać i Dydakowi sposobić się do towarzyszenia panu. W całym dworze z tą nowiną radosną wstąpiła w serca otucha, choć losu to nie zmieniło nikomu: ani Dydakowi, ani Chodzibojom.
— Z nami niech robią, co chcą, byle nasz stary mógł tu pozostać — mówiła Krzysia. — Młodsi zniosą, co Bóg zsyła...
Radość, któréj doznał Lubachowski, była krótkotrwałą. Rozbierał w myśli wszystko, co o sobie
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/265
Ta strona została skorygowana.