Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/272

Ta strona została skorygowana.

néj sympatyi dla swych przekonań, Lubicz wprost się obrócił do starego.
— A pan dobrodzéj co na to?
— Ja? nic — rzekł Lubachowski krótko.
— Podobno i panu kazano wyjeżdżać? — zapytał Lubicz.
— Dotąd, nie — odezwał się stary.
— Już co do tego — dodał Lubicz — jak ono jest, to jest, twardy orzech do zgryzienia dla wielu, ale cóż tu w tém dziwnego! Każdy rząd ma prawo tych, co mu się nie podobają, pozbywać. Ja nawet, przyznam się, robotnika niemieckiego wolę...
— Poruszył ramionami.
Wszyscy milczeli. Lubicz się uśmiechał.
— Kolonistów, słyszę, myślą sprowadzać ze Szlezwigu i Holsztynu. Dotąd u nas pastorów i kirch jak nie było; nie wiem co księża powiedzą, bo się z tego przymnoży!!
Począł się śmiać.
— Ja jestem za swobodą sumienia; u mnie taka dobra kircha ich, jak nasz kościół, a fanatyzmu będzie mniéj.
Trwało ciągle milczenie. Lubicz się postrzegł, że i ta próba zawiązania rozmowy, a popisu ze swą lojalnością, nie udała się. Przerwał więc apologią protestantyzmu i powrócił do ceny majątków.