molubami, odwracającymi się i kryjącymi z trochą posiłku, drugim otwierała serca. Dzielili się, nie pomnąc na jutro.
Niektórzy, z obojętnością stoicką śmieli się z niedostatku. Ostatni grosz mężczyźni i kobiety nawet musieli nieść do szynku, aby się kroplą kupionéj w nim trucizny odżywić i rozgrzać. Nieopatrzne matki, zatrwożone, zwilżały nią usta spalone dzieci.
Krzysia długo stała, z oczyma wlepionemi w ten straszny wizerunek ludzkiéj doli, nim się odważyła przystąpić do swoich.
Należeli oni do najbiedniejszych, bo i tu pewne było stopniowanie. Niektórych katastrofa zastała przy zapasie... zdrowych i silnych — ci starali się w drugich wlać otuchę.
— Ano, nie desperujcie ino... — mówił podżyły mężczyzna, który z torby dobywał chleb i kawałek słoniny. — Nic się bez Boga nie dzieje, jak ksiądz powiada; włos nie spada z głowy...
Krzysia, widząc, jak klęcząca na ziemi siostra jéj obwijała dziecko płachtami, i z osłabienia sama na nie padała prawie, podbiegła nareszcie do swéj gromadki, która jéj dotąd nie widziała.
— Salusiu moja! — zawołała, jednéj z sióstr rzucając się na szyje — gdzie Jagnieszka? gdzie twój Paweł?
— Jezu! toć Krystyna! — krzyknęła uradowana Salusia. — O Jezu! toś nas wysłuchał! Myśmy
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/282
Ta strona została skorygowana.