Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/284

Ta strona została skorygowana.

Mężczyźni skarżyli się, że ich przy ostatnich pokrzywdzono rachunkach. Nierychło, gdy się to wszystko wyczerpywać zaczęło, Krystyna jęła ich pocieszać i, dobywszy co przywiozła, dzielić. Całowali ją po rękach...
— Nie może być, — wołał Paweł, podnosząc się z ziemi. — Aby Bóg nie usłyszał jęków naszych i nie zesłał pomsty na nich. Gdzie my się podziejemy?! Zginiemy z głodu, albo nas na step zagnają.
— Nie obawiajcie się — odparła Krzysia — wierzajcie mi: są ludzie serdeczni... myślą o was... radzą, znajdą miejsca i robotę... Pieniądze dla was zbierają, nie opuszczą was...
— A no! a no! — odparł drugi brat — gadać będą, a gdzie im starczyć na tyle... Toć-to mówią, wszystkich wygnać chcą, co ino polską mowę mają, a tego siła...
Tłómaczyła im ekonomowa, że tylko teraz tych się zbywano, co z-za granicy poprzychodzili.
— Kiedy to było — odparł Paweł — jam był dzieckiem i nie pamiętam.
Krzysia zajęła się sama podziałem przywiezionych bułek, sera, zimnego mięsa, gdy szmer się dał słyszeć i wśród gromady szaréj pokazała się suknia czarna... Szedł ksiądz staruszek o kiju, a za nim organista i chłopek z koszami, po drodze rozdając gomółki, obwarzanki dzieciom, chleb