Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/290

Ta strona została skorygowana.

rzucono z miejsca, rwie się, jak szalony, chcąc przekonać o wielkiéj gorliwości, i zaklina się, że nie pobłaży nikomu, a wygoni ludzi do ostatniego. Z urzędników, ci, co byli lepsi, ze strachu stali się okrutnymi. Z żadnym mówić nie można... najlepsi pozamykali się, aby ich nie dostąpili proszący. W pomoc urzędnikom cało gromady denuncyantów występują, wskazując, gdzie się kto podejrzany ukrywa, kto przybyszem jest, albo z niego się rodzi...
— Pięknych rzeczy spodziewać się można... — dodał po cichu Lubachowski.
— Wszyscy drżą — rzekła Krzysia — bo dosyć nie miéć dowodów, że się tu urodziło, aby wypędzili, dość być Polakiem, chodzić do kościoła i mówić tym językiem, który oni nazywają verfluchter polnischer Kauderwülsch.
Lubachowski dał jéj znak, aby zamilkła; spuścił głowę.
— Sądny dzień! — wyrwało się jéj z ust.
Zamilkli oboje.
— Idź, odpocznij — rzekł stary spokojnie. — Nie rozpaczaj. Boże wyroki są niezbadane... poddać się im potrzeba... Któż wie? oni nam czynią droższą tę mowę i narodowość, dla któréj cierpimy; bez téj chłosty, zobojętnieli-byśmy... Idź, spocznij.
— Nie czas odpoczywać — przerwała Krzysia. — Ja muszę znowu do miasteczka, aby tam choć języka dostać, co nas czeka...