Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/291

Ta strona została skorygowana.

— To, co drugich — rzekł Lubachowski. — Co do mnie, ja się nie spodziewam, aby mi spokojnie pozostać dozwolono... alem do tego przygotowany...
Mówił jeszcze stary, gdy wózek zaturkotał, i poza płotem przesunęły się dwie głowy, dwie twarze znajome, Frejera i Brausego.
Krzysia się wzdrygnęła, zobaczywszy je, chociaż nie przypuszczała jeszcze, aby śmieli zajechać do dworu; ale wózek stanął u bramy i dwaj sąsiedzi z zuchwałemi minami, chociaż nie bez pewnéj obawy, oglądając się wkoło, na dziedziniec wtargnęli, wprost się kierując ku stojącemu i oczekującemu ich Lubachowskiemu.
Widać było po nich, że strach mieli wielki, ale jeszcze większą jakąś pobudkę do rozmówienia się osobistego z panem Grzegorzem.
Frejer szedł przodem pośpiesznie, rad, że starego znajdował samym, bo i Dydak, i Chodzibój byli w polu. Rachowali oba na to.
Skłonił się prawie grzecznie Frejer.
— Myśmy tu do pana sąsiada przyszli — odezwał się — nie w złéj myśli, ale z dobrém słowem. Wié pan, co się dzieje; pan jesteś nie tutejszy: jeżeli mu znać nie dali dotąd, że masz Lubachówkę opuścić, to tylko-co nie widać, jak papier odbierzesz, a pan Treuberger jegomości nie wyprosi. To darmo. Nasz kanclerz dosyć czekał długo, abyście Polakami być przestali. Samiście winni, że wypę-